Czwartek, 29 sierpnia 2913 r. Trzynasty dzień przejścia
Trzynasty dzień wędrówki - jaki będzie? O tym myśleliśmy i nad tym się zastanawialiśmy dzień i dwa wcześniej. W sam czwartek rozmyślań już tego rodzaju nie było - trzeba było wstać, coś zjeść, spakować się i wyruszyć. "Czy to w słońce, czy to w deszcz"...
Tuż przed siódmą rano raczej byłoby "to w deszcz". Nie padało, ale mżyło i dosyć ciężkie chmury wisiały nad naszą doliną. Było tak, jak dwadzieścia cztery godziny wcześniej o tej samej porze
Ale w ciągu dosłownie paru minut jakieś pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez chmury i nadrzeczne mgiełki
Ola, która tuż po siódmej wytarabaniła się z budynku, który cały czas spowity był mgłą, z niedowierzaniem patrzyła na otaczające nas góry...
A było na co patrzeć, bo w ciągu kilku następnych minut zaczęło wyłazić najprawdziwsze słoneczko. Na razie bardzo nieśmiało...
Ale już w jakiś czas później wszędzie nad nami było niebiesko
Znalazłem wtedy chwilę czasu, aby pobiec na drugą stronę rzeki (nie, nie po kamieniach, tylko przez most) i obejrzeć stare budynki cantonu Cernatul - wcześniej odstraszały mnie mokre osty, pokrzywy i olbrzymie jeżynowe chaszcze.
Budynki te wyglądały, jakby od kilku lat nie były wykorzystywane przez robotników leśnych. Ale na doraźny kibelek - gdyby na przykład "nasz" canton był zajęty - z pewnością by się jeszcze nadawały. Za kilka lat najpewniej jednak popadną w totalną ruinę. Trochę szkoda...
Jeszcze kilka chwil, kilka ostatnich fotografii naszego kantonu, i tuż przed wpół do dziesiątej możemy wreszcie wyruszać.
W góry Penteleu...
Dociśnięte przez kilka dni padającego deszczu do leśnych muraw goryczki zaczynały podnosić swoje kwiaty do słońca
Wszystko wokół parowało, ale na szczęście gromadzące się nad nami chmury nie groziły już nam opadami
Powoli wychodziliśmy z lasu. Zaczęły otwierać się pierwsze od kilku dni widoki i panoramy. Po niespecjalnie widokowych górach Podu Calului (niezbyt wysokich i zalesionych, ale także nie rozpieszczających nas pogodą) góry Penteleu zaczęły przypominać nam pasma, przez które przechodziliśmy w pierwszych dniach naszej wędrówki. Trochę to inny rodzaj połonin, ale jednak - połonin.
W pobliżu górnej granicy lasu, tuż przed wejściem na połoniny, natknęliśmy się na czynną bacówkę...
Dla Oli i Zbyszka była to okazja, aby po raz pierwszy od trzech dni zobaczyć - poza moją osobą - przedstawicieli gatunku Homo sapiens. Ja dzień wcześniej w Varlaam miałem szczęście porozmawiać z aż dwiema osobami
Również i pasterze byli mocno zaskoczeni, że po tak długich opadach, tak wcześnie (było dwadzieścia parę minut po jedenastej) jacyś turyści - i to w dodatku nie Rumuni - wędrują po tym zakątku Karpat
Z bacówki na Penteleu prowadziła dosyć rozjeżdżona droga. Rozjeżdżona przez samochody meteorologów, którzy pod szczytem, na jego zachodnich skłonach, mają swoją stację. Jakoś trzeba było ten nienajpiękniejszy odcinek trasy przejść...
Krajobrazy wokół robiły się coraz ciekawsze. Zwłaszcza w kierunku północnym i północno-zachodnim. Gdzieś tam po tym grzbiecie będziemy już za kilka godzin zmierzać w stronę Comandau.
A za nami - na zachodzie? Jakieś północne partie gór Podu Calului a za nimi jeszcze od nich niższe Góry Bretcu.
Dotarliśmy wreszcie do stacji meteorologicznej pod szczytem Penteleu.
Można było pierwszy raz w tym dniu na odrobinę dłużej zrzucić plecaki...
Tym bardziej, że borówki na Olę już czekały
Gdzieś tam, za tymi góreczkami, jest Comandau...
Ale wcześniej trzeba jeszcze wdrapać się na szczyt Penteleu - droga niestety w dalszym ciągu rozjeżdżona. Zapewne pracownicy stacji podjeżdżają na szczyt, na którym również znajdują się instrumenty pomiarowe, jakimiś pojazdami mechanicznymi. Myśleliśmy też, że swój udział w zniszczeniu ścieżki mają też miłośnicy crossów motocyklowych i , ale na szczęście chyba jednak nie. Taka droga jest tylko do wierzchołka Penteleu, ze szczytu w innych kierunkach wiodą jedynie wąskie, niektóre ledwo widoczne w terenie ścieżki.
A widok z podejścia na szczyt robił się coraz bardziej rozległy. Zresztą nie ma się czemu dziwić, wysokość 1771 m n.p.m. to już jest jakiś konkret, zwłaszcza w tej części Karpat, w których wyraźnie wyższych pasm po prostu nie ma.
Tuż przed szczytem wreszcie ujrzeliśmy pasma, które wcześniej zasłaniał nam masyw Penteleu. Najrozleglejszym z nich są Góry Vrancei, leżące na wschód i północny wschód od Penteleu. Gdzieś tam na horyzoncie dostrzegliśmy jedne z wyższych wierzchołków tego pasma - Vf. Giurgiu (1700 m n.p.m. - najwyższe wzniesienie przy lewej krawędzi fotografii) oraz Vf. Pietrosul (1676 m n.p.m.; to ten rozłożysty szczyt widoczny na lewo od skałki na pierwszym planie).
A to? Północno-zachodnia część jakże nam bliskich gór Podu Calului i sąsiadujące z nimi góry Bretcu. Widać też fragment gór Vrancei - ten, który leży na zachód od najwyższego w tym paśmie szczytu Goru (1785 m n.p.m.). W tej mozaice gór naprawdę trudno się połapać, co tu jest czym. Może rację mają geografowie węgierscy, którzy cały ten rejon nazywają Háromszéki Havasok (odpowiednik Gór Vrancei, ale w znacznie szerszym zakresie geograficznym).
A to już coś na północ od nas - może północna część Gór Vrancei, ale może już nawet pierwsze leżące na północ od Karpat Zakrętu pasmo wschodniokarpackie, czyli Góry Nemira?
I tak zachwycając się widokami z podejścia na szczyt wreszcie dotarliśmy na jego wierzchołek!
A tam już nas całkiem zamurowało - jak okiem sięgnąć nie widać żadnej osady, choćby najmniejszej wioski. Nawet bacówki, które gdzieś w tych górach powinny być, schowały się przed naszym wzrokiem. O tym, że jest coś takiego jak architektura świadczył tylko widoczny nieco poniżej szczytu budynek stacji meteorologicznej.
A na wschód od nas górne piętro doliny potoku Şapte Izvoare (można to tłumaczyć mniej więcej jaki dolina Siedmiu Źródeł). A ten zgrabny zalesiony kopulasty szczyt po prawej stronie fotografii to mający 1567 m wysokości Golul Miclauş.
Na północ od szczytu Penteleu rozciąga się główny grzbiet tych gór z kilkoma kulninacjami - m.in. Crucea Fetei (1677 m n.p.m.) i Curuiul (1608 m n.p.m.). Właśnie tym grzbietem będziemy wędrować dalej.
O tak wygląda nieco dalej oddalona od szczytu Penteleu część - to będzie nas czekało jeszcze w tym dniu.
I tak się zachwyciliśmy tymi widoczkami, że w końcu zreflektowaliśmy się, że zaczynamy robić po raz kolejny praktycznie te same fotografie....
A plecaki czekały. Znów trzeba było je zarzucić na ramiona.
I zacząć schodzić w dół - na północ. Vârful Penteleu był praktycznie ostatnią większą górą na naszym przejściu. Teraz pozostawało teoretycznie tylko zejście - ale ono jeszcze trochę potrwało...
Okazuje się, że grzbiet schodzący na północ od szczytu Penteleu to permanentne góra-dół góra-dół.
Ale się nie dłużyło - wszędzie jagody i borówki... Większe i dorodniejsze niż we wcześniej przemierzanych przez nas górach. Nikt ich nie zrywał, nie spotkaliśmy w tych górach żadnych jagodziarzy, po prostu nikogo, kto byłby jagodami i borówkami zainteresowany...
Częściej patrzyliśmy się pod nogi, niż na otaczające nas góry - jagody stały się ważniejsze niż widoki. Zaledwie jedną fotkę "strzeliłem" do tyłu - aby uchwycić sylwetkę pozostającego za naszymi plecami Vârful Penteleu.
Nieco częściej rzucaliśmy okiem na boki - na przykład na zgrabną sylwetkę Golul Miclauş.
Później było zejście poniżej górnej granicy lasu i wędrówka przez mocno przesuszony las iglasty...
... w którym sobie rosły takie maleństwa.
Potem znowuż grzbiet jagodowo-borówkowy, ale miejscami i malinowy...
Następnie zaś weszliśmy na polanę Crucea Fetei (pod szczytem o nazwie Vârful Fetii) i już wiedzieliśmy, dlaczego tak się to miejsce nazywa - "Crucea" w języku rumuńskim to krzyż.
A tak nawiasem mówiąc, to krzyż z tej polany - ten z prawej strony zdjęcia - jeszcze kilkanaście lat temu nie znajdował się pod tym daszkiem, tylko stał wkopany na środku polany. Jego fotografia z sierpnia 1998 r., gdy był jeszcze "wolnostojący", znajduje się m.in. w galerii Klubu Karpackiego.
http://www.klub-karpacki.org/galeria/4. ... nteleu.txt [ósma fotka od góry, po kliknięciu się powiększy]
Na polanie tej natknęliśmy się na pierwszą w tych górach wodę - ostatni raz mieliśmy ją jeszcze po południowo-zachodniej stronie Vf. Penteleu - w pobliżu bacówki. Bezwodny odcinek to praktycznie pięciogodzinna wędrówka.
A potem dalsze przemierzanie grzbietu, juz gdzieś w rejonie szczytu o uroczej nazwie Balabanul
Pomiędzy Balabanulem a szczytem Curuiul (1608 m n.p.m.) natknęliśmy się na następny stojący na połoninie krzyż. Był on zaznaczony na mapie, dzięki czemu w miarę dokładnie zorientowaliśmy się, w którym miejscu się znajdowaliśmy. Jagody nas mocno spowolniły - wypadało przyśpieszyć. Zapomnieliśmy całkiem, że to nasz przedostatni dzień w górach.
Już ignorując penteleuskie borówki dotarliśmy w rejon przełęczy Balescu. Widoki piękne...
Mniej piękne natomiast było to, że trochę pogubiliśmy się w rejonie znajdującej się w tym miejscu bacówki Balescu. O ile wcześniej nigdy nie mieliśmy problemów z pasterzami i psami pilnującymi owiec, tu trafiliśmy na wyjątkowo wrednych górali. Zupełnie nie przywoływali owczarków, mimo, że niewątpliwie słyszeli ich szczekanie. Nawet się nie obrócili w naszą stronę. A ponieważ zbliżał się już zmierzch i owce wracały z hal do bacówki, musieliśmy zejść ze ścieżki na odległość kilkudziesięciu metrów od niej. W trzy minuty później znaleźliśmy kontynuację szlaku, ale to były to dwa-trzy ostatnie znaki czerwonego pasa, jakie udało nam się namierzyć. Nagle, w pobliżu opuszczonej tzw. starej bacówki Balescu wszystko się urwało. Natknęliśmy się na jeden stary znak, ale był to czarny pasek (takiego koloru szlaków w Rumunii nie ma: są znaki żółte, niebieskie i czerwone, czyli barwy z rumuńskiej flagi narodowej). Przyjrzeliśmy się mu bliżej - spod czarnej farby wyłaniała się ledwo widoczna farba czerwona. Czyli ktoś złośliwie zamalował stary znak. Na dwóch innych drzewach znaleźliśmy zestrugane siekierą fragmenty kory - na takiej wysokości, na jakiej zwykle maluje się znaki szlaków. Możliwe, że nieprzychylni turystom pasterze chcieli w ten sposób plecakowiczom obrzydzić szlak. I chyba zrobili to dosyć skutecznie.
Trzy miesiące po naszym powrocie spotkałem podczas Spotkań Rumuńskich w chatce "Pietraszonka" chłopaków, którzy pokonywali również w lecie 2013 r. cały Łuk Karpat. I oni się w tym miejscu pogubili. Podobnie jak i my dość dosadnie złorzeczyli na tamtejszych pasterzy.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że przełęcz Balescu jest zwornikiem kilku grzbietów, pomiędzy którymi znajdują się dosyć kręte w swych górnych partiach doliny. Po dwudziestu paru minutach prób znalezienia szlaku postanowiliśmy świadomie z niego (o ile istniał?) zejść. Trzeba było tylko wybrać ten spośród odchodzących od przełęczy grzbietów, który poprowadzi nas na północ.
I taki najbardziej nam pasujący (ale wtedy!) grzbiet wybraliśmy, myśląc, że to jest grzbiet główny zarówno gór Penteleu, jak i główny grzbiet Karpat. Przy wyborze patrzyliśmy na mapę, na kompas, jeszcze raz na mapę i - jak się później okazało - spudłowaliśmy. Ale jednocześnie, ale to się okazało jeszcze później, dość wyraźnie skróciliśmy sobie czasowo drogę do Comandau. Na bliższe wyjaśnienie tego zdawałoby się paradoksu przyjdzie czas nieco później.
Przed opuszczeniem grzbietu w rejonie przełęczy Balescu posiedzieliśmy sobie przez jakiś czas w starej bacówce. Przeczekiwaliśmy jakiś ciepły, letni deszcz, który nagle - dosłownie na piętnaście minut - się skądś przypałętał. Jakże był inny od tego karpackiego deszczu, który tak nam dawał w kość przez kilka poprzednich dni i nocy.
Padało, a jednocześnie było bardzo słonecznie.
I trochę tak refleksyjnie i melancholijnie, że to już jutro, o tej samej porze, nie będziemy już wędrować karpackimi ścieżkami.
Przestało padać, nad opuszczoną bacówką Balescu pojawiła się tęcza.
A wybrany przez nas grzbiet początkowo szedł sobie na północ, czyli tak jak chcieliśmy. Później grzbietowa ścieżka stała się ścieżką trawersującą grzbiet. I sam grzbiet i ścieżka nagle zaczęła wykręcać na północny wschód. Schodziliśmy coraz niżej - wracać na główny grzbiet już nie było sensu. Gorzej by było, gdyby ścieżka nagle zaczęła wykręcać w kierunku wschodnim. Nie skręciła, ale... zeszła sobie do doliny. Grzbietową to już ona nie była...
Wtedy spotkaliśmy pierwszego niedźwiedzia podczas naszego przejścia. Wyszedł z lasu, z lewej strony drogi, zatrzymał się na sekundę na jej środku, popatrzył na Zbyszka, który znajdował się na czele naszej grupki, i majestatycznie przeszedł (miś, a nie Zbysiu) w las po prawej stronie drogi. Nikt nie próbował robić zdjęć, od kilkunastu minut było już szaro i Zbyszkowy oraz mój aparat znajdowały się już w kaburach.
Było już ciemno, gdy zeszliśmy do doliny dość sporej rzeki. Płynęła ona sobie na... na południowy wschód. Znajdowaliśmy się więc po wschodniej stronie głównego grzbietu Karpat (i gór Penteleu), a przecież Comandau, do którego mieliśmy dojść następnego dnia tak tylko trochę po południu, znajduje się po zachodniej stronie grzbietu. Paniki jednak nie było. Wiedzieliśmy, że to dolina rzeki Bâşca Mici (Byszka Mała). Dnem tej doliny wiedzie droga w stronę dość niskiej przełęczy Duluşor (1200 m n.p.m.), która znajduje się w głównym grzbiecie Karpat i za którą - w odległości niespełna 10 kilometrów na zachód - znajduje się Comandau.
Schodząc do doliny Bâşca Mica nie wiedzieliśmy tylko, w którym dokładnie miejscu jej biegu się znajdujemy. Zobaczyliśmy światła jakichś budynków. Podeszliśmy bliżej, zapukaliśmy, przywitało nas szczekanie psów (ale jakieś takie przyjazne) i wkrótce ujrzeliśmy człowieka zapraszającego nas do wnętrza. Mówił tylko po rumuńsku. Najpierw zapytaliśmy się, gdzie dokładnie jesteśmy. Była to "Pastravaria Muşa" (Pstrągarnia Muşa), która zaznaczona była na mapie. Ścieżka, którą schodziliśmy z grzbietu, nie zrzuciła nas za bardzo w dół doliny Bâşca Mica. Miejsce to znajdowało się najwyżej pięć godzin marszu dobrą bitą drogą od Comandau.
Nasz rozmówca zgodził się nas także ugościć. Ale najpierw nakarmił - ser, mamałyga, chleb. Wszystko bardzo dobre. Tak w ogóle to nieświadomie wpakowaliśmy się w imprezę jakichś Rumunów. Tylko jedna osoba coś tam mówiła po angielsku, łatwiej było zrozumieć - przynajmniej mi - ich rumuński.
Gospodarz odwiódł nas od pomysłu rozbijania namiotów. Zaproponował nocleg w jednym z budynków noclegowych pstrągarni. Za fajne pieniądze (czyli naprawdę za niską kwotę) mieliśmy świetne warunki. Odpadał też problem zarówno nocnego stawiania namiotów, jak i ich porannego zwijania. Szybko zorientowaliśmy się, że gospodarz, czy może raczej pilnujący obiektu, tak trochę "dorabia na boku". Poprosił nas bowiem, aby w naszym domku nie zapalać światła od strony drogi wiodącej doliną, tylko od strony przeciwnej, takiej bardziej ukrytej przed przypadkowymi spojrzeniami ludzi idących lub jadących drogą. Zastosowaliśmy się...
Zresztą szybko poszliśmy spać...
C.D.N.