Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

informacje, wrażenia, relacje etc. {Każdy nowy temat proszę zaczynać od daty w formacie yyyy.mm.dd}

Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 22 kwie 2014, 10:16

Pomysł na sierpniową Rumunię w 2013 r. pojawił się już przed wielu laty. Jakiś czas temu próbowałem zebrać informacje dotyczące dotychczasowej działalności górskiej w tym kraju wrocławskich studentów. I zawsze "wychodziło mi", że pierwszym poważnym przedsięwzięciem turystycznym wrocławian w Karpatach rumuńskich było zorganizowane w sierpniu 1973 r. przejście tzw. Karpat Zakrętu i kilku przyległych pasm karpackich. Karpaty Zakrętu to składający się z aż 19 mniejszych i większych pasm ten fragment Łuku Karpat, w którym łańcuch Karpat gwałtownie skręca, tworząc w rejonie Braszowa charakterystyczne ostro załamane kolano, właśnie "zakręt". Fizjograficznie Karpaty Zakrętu należą już do Karpat Wschodnich, stanowiąc południowo-wschodnie zakończenie tej najdłuższej części łańcucha karpackiego.

"Wrocławskie" przejście Karpat Zakrętu z 1973 r. stanowiło fragment większego przedsięwzięcia. Właśnie w 1973 r. przypadała 100. rocznica powstania Towarzystwa Tatrzańskiego, i ten ważny jubileusz "Stulecia Polskiej Turystyki Górskiej" postanowiono uczcić organizując studencką sztafetę biegnącą wzdłuż Łuku Karpat. Pomysł wyszedł, i tu trwają dość poważne, trwające już od kilkunastu lat spory, albo od wrocławskiego Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich, albo też od krakowskiego Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Ponieważ sytuacja polityczna w latach 70. była taka, a nie inna, w związku z czym ukraiński odcinek Karpat był "nie do ugryzienia", zmieniono koncepcję przejścia. Zrezygnowano z odcinków polskiego i słowackiego, skupiono się zaś na najbardziej wtedy egzotycznym, i jednocześnie najdłuższym, odcinku rumuńskim. Został on podzielony na trzy fragmenty, czyli trzy odcinki sztafety. Pierwszy z nich biegł przez Karpaty Południowe, m.in. przez góry Cernei, Godeanu, Retezat, Paring, Fogarasze i Góry Bucegi, i koordynowany był przez studenckich przewodników z Krakowa i Wrocławia. W Braszowie uczestnicy tego odcinka przekazywali pałeczkę sztafety, a ściślej symboliczną góralska ciupagę, wrocławskiej grupie wędrującej przez należące do Karpat Zakrętu pasma Gór Baiului, Ciucaş, Buzau, Vrancei i lezące już na północ od nich wschodniokarpackie pasma Ciuc i Hasmaş do wąwozu Bicaz. Tam ciupaga trafiała w ręce grupy warszawskiej, zmierzającej w kierunku północno-wschodnim przez góry Ceahlau, Kelimeny i Góry Rodniańskie na przełęcz Prislop dzielącej Góry Rodniańskie od Gór Marmaroskich.

Obrazek

Planowana trasa przejścia Karpat Zakrętu przez grupę polskich studentów w sierpniu 1973 r.


Poszczególne odcinki nie były zastrzeżone wyłącznie dla członków poszczególnych kół przewodnickich odpowiedzialnych za pomysł i program sztafety, tj. SKPS Wrocław, SKPG Kraków i SKPB Warszawa. Do składu dokooptowano na każdej z tras po kilku przewodników z innych przewodnickich kół studenckich. I tak np. w przejściu odcinka drugiego uczestniczyli przewodnicy ze Studenckich Kół Przewodników Beskidzkich w Katowicach i w Rzeszowie. A oprócz tego "specjalistycznego" wsparcia grupy zostały zasilone pewną liczbą waletów, czy może raczej waletek.

Obrazek

Jedna taka waletka z 1973 r. (a skąd miałem zdjęcia z tamtego wyjazdu? - o tym za chwilę...)

Wędrowanie wtedy przez Karpaty rumuńskie było zupełnie inne od tego dzisiejszego, tak często przedstawianego nam w rozmaitych relacjach na rozlicznych górskich forach. Uczestnicy, także i kierownicy tras, o górach tych nie mieli praktycznie żadnego pojęcia. Ktoś tam był w Fogaraszach, górach najwyższych, ale na grzbiecie orientacyjnie bardzo prostych, ktoś inny był na nartach w Poiana Brasov... i to wszystko. Nie było map turystycznych - rolę taką pełniła przeglądówka Rumunii w skali 1:1 000 000, nie było przewodników turystycznych - tu substytutem była bardzo dobrze napisana książka "Rumunia" Przemysława Burchardta (do dzisiaj za grosze do nabycia na "Allegro"; a jej autor to jeden z najbardziej znanych speleologów polskich tamtych lat), ale od typowego przewodnika górskiego dzieliły ją lata świetlne.

I tak bez map, przewodników, karimat (nie brano też dmuchanych materaców, bo za ciężkie), z ciężkimi namiotami, z gitarą i zawsze z zapasem cujki lub palinki, wędrowano w lecie 1973 r. przez Karpaty rumuńskie. Przygotowując wstępny program przejścia źle oczywiście oszacowano czas potrzebny na jego realizację. Najbardziej nie doceniono właśnie Karpat Zakrętu, samych w sobie mocno zakręconych i topograficznie pogmatwanych. Odcinek drugi planowano zrobić w 14 dni (od 3 do 16 sierpnia), zrealizowano zaś w trzy tygodnie, i to z małym wsparciem rumuńskiej górskiej wąskotorówki.

Obrazek


Obrazek


No, może nie tylko wąskotorówki ...

Obrazek

Ale do wąwozu Bicaz ekipa dotarła cała i w znakomitym humorze.

Obrazek

Tak jak wspomniałem w pierwszym zdaniu tego tekstu, już od jakiegoś czasu planowałem powtórzyć wrocławskie przejście z 1973 r. I miałem na myśli od samego początku właśnie ten "zakręcony" drugi odcinek. Karpaty Południowe dość dobrze poznałem już wcześniej, moją wielką górską miłością darząc przede wszystkim odwiedzane po kilka razy Retezat i Paring, natomiast Karpaty Zakrętu stanowiły dla mnie ziemię nieznaną, białą plamą na mapie Karpat. Trzeba więc było wypełnić tę plamę wrażeniami i wspomnieniami, powiązać ją z wcześniejszymi moimi karpackimi ścieżkami.

Wiadomo więc było, że sierpień 2013 r. zostanie zarezerwowany na Ciucaş, Siriu i inne "zakręcone" pagóry. Ale jak przez te góry iść dokładnie? Którymi szlakami? Planowałem bowiem, że przejście z 2013 r. będzie kalką przejścia sprzed 40 lat. Niestety, w moim macierzystym SKPS-ie nie mogłem liczyć na większą pomoc. Kierownik przejścia z 1973 r. Edek Hodera od jakiegoś już czasu wędruje po niebieskich połoninach, inni odeszli z Koła. Żadnej relacji nikt nigdy nie napisał, a jeżeli napisał to, niestety, nie opublikował. Jedyny nasz przewodnik, do którego dotarłem - Olek - nie pamięta już szczegółów. Pamięta skąd wychodzili (od Predealu), co było po drodze (szczyt Ciucaş 1954 m, dolina Buzau), coś tam jeszcze, ale którymi z dziesiątek połonin wędrowali, przez jakie przysiółki i wsie, to wszystko umknęło. To wina również i wspomnianego wcześniej braku map i drukowanych przewodników. Żałowaliśmy z Olkiem, że tej rozmowy nie przeprowadziliśmy wcześniej. A była ku temu okazja. W 1985 r., a więc zaledwie 12 lat po jego przejściu Karpat Zakrętu, przez 70 dni byliśmy na tej samej wyprawie himalajskiej. Tylko, że ja wtedy o olkowej Rumunii nic nie wiedziałem. I dlatego nie pytałem. Zresztą wtedy wszędzie wokół były takie góry, przy których i o Karpatach, i o Sudetach, trochę się zapominało.

Pomoc przyszła niespodziewanie. Na rumuńskiego karpackiego wirusa choruje też Ola, kiedyś moja studentka, a obecnie koleżanka z pracy. Przyznała się kiedyś, że tę fascynację wschodniokarpackimi połoninami zawdzięcza genom - jej Rodzice łazili dużo po górach, także i po tych rumuńskich. Tu trochę skrócę swoją opowieść, konkluzja jest jednak taka, że mama Oli, Basia, była jedną z waletek uczestniczących w przejściu Karpat Zakrętu w 1973 r., zaś Olek jest naszym wspólnym znajomym. I chociaż i ona nie pamiętała wszystkich szczegółów, to jednak to właśnie od Basi otrzymałem kilkadziesiąt czarno-białych fotografii wykonanych podczas wędrówki. Były to amatorsko wywołane czarno-białe fotografie o wielkości połówki formatu pocztówki, czyli 5 x 7,5 cm. Są na nich widoczni uczestnicy wycieczki, ich sprzęt turystyczny, budynki schronisk, rumuńskie etnograficzne "klimaty" i sporo krajobrazów. Fotografie nie były uporządkowane według kolejności ich zrobienia, co znacząco utrudniało rekonstrukcję przebiegu wędrówki. Ale najważniejsze, że były. Już ich wstępny ogląd pozwalał zorientować się "z grubsza", jaka mogła być marszruta Edka Hodery i jego kompanów. Szczegóły postanowiliśmy wyjaśnić w terenie, czyli wędrować po Karpatach z reprodukcjami fotografii Basi i wyszukiwać miejsca, w których były robione. Ktoś może powiedzieć, że to robota głupiego, cisną się też mocniejsze określenia na stan naszych umysłów, ale... jakoś ten nietypowy cel wydawał się być dość znaczącym elementem uatrakcyjniającym naszą wędrówkę.

No właśnie, używam cały czas liczby mnogiej, nie przedstawiłem zaś współtowarzyszy mojej "zakręconej" sierpniowej wędrówki. Miało jechać około 9-10 osób, ostatecznie w góry wyruszyła czwórka.

Ale za to jaka czwórka?

Piotrka poznałem w sierpniu 1982 r. w "almaturowskim" autokarze jadącym z Wrocławia do... Rumunii, w którym znajdowały się dwie grupy turystów (dwa obozy wędrowne) i jedna grupa niekoniecznie turystów, chyba bardziej nastawiona na handel, zmierzająca do któregoś spośród czarnomorskich kurortów koło Konstancy (na merkantylny charakter wycieczki wskazywały bagaże wczasowiczów, objętościowo znacznie przekraczające gabaryty naszych plecaków). Piotrek był przewodnikiem jednej z tych grup górskich - prowadził obóz wędrowny w Retezacie, którego uczestnikami byli studenci Uniwersytetu Wrocławskiego z Uczelnianego Klubu Turystycznego "SETA" (znana chyba wszystkim miłośnikom piosenki turystycznej Grupa "SETA" stanowiła artystyczną "awangardę" naszego uniwersyteckiego UKS). Ja w sierpniu 1982 r. byłem natomiast w składzie tego drugiego obozu wędrownego, też realizowanego w Retezacie. Był to "wewnętrzny" obóz SKPS-owski i ja - pod okiem (oczywiście opiekuńczym) Halinki S. - odbywałem na nim praktykę przewodnicką. Podczas kursu i wycieczek kursowych jakoś nie miałem okazji poznać Piotrka. Dopiero w autokarze i Retezacie, mimo, że w górach rozbijaliśmy nasze biwaki w różnych miejscach ...

Obrazek

Biwak grupy Piotrka nad Tǎul Porţii w Retezacie z ułożonym z kamieni napisem "SOLIDARNOŚĆ" w 1982 r.

A później były już setki (naprawdę...) dni spędzone na wspólnych górskich wyjazdach, ale też i imprezach we Wrocławiu i na "innych nizinach" - parapetówach, imieninach, urodzinach, weselach i , niestety, także i pożegnaniach kolegów i przyjaciół...

Obrazek

jakieś Góry Rodniańskie (1984 r.)

Obrazek

... jakieś Himalaje (1985 r.)

Obrazek

jakieś Góry Czywczyńskie w Karpatach Ukraińskich (2009 r.) - tu Piotruś z żoną Kasią


Obrazek

Piotrek i ja w Rybnicy Małej (Zakończenie Sezonu SKPS - grudzień 1983 r.)

Obrazek

Piotrek lewituje - sztuczka podpatrzona gdzieś w Indiach w 1986 r. i powtórzona w Ludwikowicach Kłodzkich (Zakończenie Sezonu SKPS - grudzień 1986 r.; na zdjęciu na razie przygotowania do lewitacji)

Zbysiu do Koła, a właściwie na kurs przewodnicki SKPS, trafił w 1984 r. Nie było chyba wycieczki kursowej, na której Zbyszka by zabrakło. W każdym razie był na wszystkich tych, które wtedy, czyli na kursie 1984/85, ja prowadziłem. Na tej fotografii przykucnął przy drzwiach kierowcy jakiegoś luksusowego auta unieruchomionego przez śniegi pod Trójgarbem (jakby co, to autor tej relacji znajduje się na dachu pojazdu z żółtym plecakiem na grzbiecie).

Obrazek

Już jako "pełnoprawny" SKPS-owiec, czyli po przewodnickich otrzęsinach, Zbyszek stał się jednym z filarów Tercetu Idiotycznego, ważnym w kole gitarzystą, świetnym "integratorem" (oj, ściągał na nasze górskie imprezy ciekawe i różnorodne, ale jednocześnie zawsze ładne, żeńskie towarzystwo).

Obrazek

O, na przykład takie... (Zbysiu to ten z rudawą brodą)



Obrazek

Brał udział też w przejściu Sudetów czeskich w 1986 r. (tu Zbysiu to ten pierwszy z prawej)


Najpóźniej poznałem Olę. W 1996 r. trafiła ona, jeszcze jako licealistka, jako wolontariuszka na prowadzone przeze mnie wykopaliska archeologiczne w Gilowie koło Niemczy. Złapała archeologicznego bakcyla, skończyła studia, zrobiła doktorat i teraz jest moją koleżanką z pracy.

Jeszcze w czasie trwania studiów Oli, zorientowałem się, że jest również zarażona górami, zarówno naszymi Sudetami, jak i Karpatami. W "dorobku" ma także jakieś Elbrusy, Araraty i coś tam azjatyckiego jeszcze, lecz na Rumunię nigdy nie trzeba jej było długo namawiać. Zaczęła od Gór Şureanu i Retezatu w 2000 r.

Obrazek

A później w jej rumuńskogórskim życiorysie pojawiły się , m.in. Kelimeny, w 2006 r.

Na rumuńskie Karpaty ze zdjęć jej Mamy Ola nie dała się namawiać nawet przez minutę. Na naszej wędrówce z 2013 roku Ola była najważniejszym elementem grupy. Nikt tak jak ona, ze względu na jej DNA, nie łączył nas z naszymi poprzednikami z 1973 r.

Obrazek Obrazek

Basia w 1973 r. gdzieś w rumuńskich Karpatach Zakrętu i jej córka Ola w 2000 r. w Retezacie

I tak się nasza skromna ekipa z sierpnia 2013 r. skompletowała. Przejście już w zamyśle miało być "retro" - na ciężko, z namiotami i obowiązkowo z gitarą. Tak, jak się kiedyś wędrowało po rumuńskich i bułgarskich górach. Różnił nas sprzęt turystyczny - na benzynowe palniki, dmuchane gumowe materace, namioty z Legionowa, rezygnację z kijków (tu - poza Piotrkiem) się nie zdecydowaliśmy. Ale puré ziemniaczane musiało być. I wołowina w sosie własnym.

Obrazek

Gitara w akcji w 1973 r. Instrument w rękach Olka S.

Obrazek

... oraz czterdzieści lat później.

Dojazd w miejsce startu był trochę nietypowy. Z Wrocławia do Budapesztu jechaliśmy pociągami (z przesiadkami w Usti nad Orlici i w Brnie), z Budapesztu do Miercurea Ciuc autobusem węgierskiej linii "Orange Ways", z Miercurea Ciuc do Predealu znowu pociągiem. Plan na przejście był prosty - przejść w ciągu dwóch tygodni najbardziej jak się da wzdłuż Łuku Karpat w kierunku Wąwozu Bicaz i w pewnym momencie spaść do Miercurea Ciuc, skąd autobus "Orange Ways" miał nas zabrać z powrotem do Budapesztu. O tym, że do Bicaz z cała pewnością nie dojdziemy, wiedzieliśmy już we Wrocławiu.

Obrazek

Pożegnanie z Dolnym Śląskiem - ale już na ziemi czeskiej, w Usti nad Orlici

Obrazek

Przesiadka w Usti nad Orlici jak zawsze w sympatycznej atmosferze - bo to najczęściej pierwsze piwo w Czechach...


Obrazek

... Przesiadka w Brnie też niczego sobie

Obrazek

Tylko Budapeszt dzisiaj taki jakiś sztywny - a przecież kiedyś, w latach 80.!!! Ale to było kiedyś... i se ne vrati !!!

Obrazek

W rumuńskim trenulu (pociągu) znowu radocha - bo to już tuż, tuż....


Na miejsce startu, czyli w dolinę rzeki Prahowy, rozdzielającej Karpaty Południowe (pasmo gór Bucegi) od Karpat Wschodnich (Góry Baiului), dotarliśmy w piątek wieczorem, 16 sierpnia. Podjechaliśmy pociągiem do Buşteni, jest tam tani camping, a poza tym wiedzieliśmy, że spotkamy tam dwójkę znajomych kolegów z SKPS - Krzyśka i Janosika. Zwiedzali oni góry Rumunii korzystając ze wsparcia samochodowego (czyli opcja "autowsparcia"). Podwieźli nam graty na camping, a my szybko do knajpy na pierwszą "ciorbę de burta" (zupę z "brzucha", czyli jedyny w świecie rodzaj flaków, o smaku zupełnie innym niż nasze) AD 2013.

Obrazek

I po pierwszym noclegu na rumuńskiej ziemi, pierwsza tamtejsza poranna kawa i snucie planów na sobotę - bo co będzie od niedzieli przez następne dwa tygodnie, to już wiedzieliśmy...

Obrazek

Ponieważ nasze przejście przez Karpaty Zakrętu musiało być robione z ciężkimi worami dźwiganymi na naszych grzbietach, postanowiliśmy jeden dzień (sobota, 17 sierpnia) poświęcić na wycieczkę na lekko w góry Bucegi, znajdujące się już w Karpatach Południowych, i wskoczyć na dwa tamtejsze dwuipółtysięczniki (Omul - 2507 m npm. i Bucurę - 2503 m npm.). Zbysiu, który Rumunii wcześniej nie znał, dostał od losu szansę wejścia w góry Rumunii na ponad 2000 m n.p.m. (na planowanej trasie najwyższy jej punkt, szczyt Ciucaş, sięga swą wysokością "zaledwie" 1954 m n.p.m.). I przy okazji tej wycieczki podejść do chyba najbardziej rozpoznawalnej karpackiej skały, czyli do Sfinksa.

Z Buşteni na grzbiet Gór Bucegi najłatwiej wjechać kolejką linową. Ale kolejka do kolejki (była piękna sierpniowa sobota) nas zmroziła. Około cztery godziny - to minimum - czekania.

Obrazek

Nasza czwórka (bo Krzysiek i Janosik skorzystali z wyciągowsparcia; spotkaliśmy się po kilku godzinach na górze) postanowiła zatem te ponad 1500 m przewyższenia zrobić na pieszo, chociaż pomoc rąk w wielu miejscach była niezbędna.

Obrazek

Nagrodą były na grzbiecie takie widoki...

Obrazek

Ucieszyłem się też, że po kilku latach kryzysu pasterstwa w Rumunii (jakieś zobowiązania tego kraju wobec Unii, dotyczące zmniejszenia pogłowia owiec) w górach znowu pojawiły się owce, owczarki i pasterze...

Obrazek

... i wreszcie osławiony Sfinxul, którego sylwetka trafiła nawet na rumuńskie banknoty

Obrazek

Właściwą "Wyprawę rekonstrukcyjną" rozpoczęliśmy następnego dnia, w niedzielę 18 sierpnia. Start zaplanowaliśmy w Predealu, czyli w miejscu rozdzielającym Karpaty Wschodnie od Południowych. To bowiem stamtąd wyruszyła na swój heroiczny bój (niektóre namioty z lat 70. - trzyosobowe - ważyły nawet po przeszło 8 kilogramów) grupa z 1973 r.

Z Buşteni do Predealu podjechaliśmy kombinowanym połączeniem (bus + pociąg). Wylądowaliśmy dokładnie tam, gdzie chcieliśmy, czyli na dworcu w Predealu. Najpierw obowiązek miły - konsumpcja ostatniego piwa Ciuc i ostatnich owoców (tu był jeden - bardzo soczysty i wspaniały melon) przed wyjściem. Następne piwo było dopiero po pięciu dniach, owoce zaś (w wariancie niesuszonym) - po trzynastu.

Obrazek

A później obowiązek jeszcze milszy. Trzeba było ustawić naszą Olę do okolicznościowej fotografii na tle budynku dworca w Predealu.

Obrazek

A dlaczego w tym miejscu? Ano dlatego, że 40 lat temu jej mamie Basi pstryknięto tutaj takie zdjęcie:

Obrazek

I tak od Predealu wędrując przez dwa tygodnie przez pasma Piatra Mare, góry Baiului, Grohotiş, Ciucaş, Siriu, Padu Colului i Penteleu rozglądaliśmy się wyszukując utrwalone na czarno-białych fotografiach sprzed 40 lat krajobrazy i obiekty. I trochę tego znaleźliśmy...

Najwięcej w górach Ciucaş. Ale o tym nieco dalej...

Pokręciliśmy się jeszcze po dworcu w Predealu i zarzuciliśmy plecaki na ramiona (oj, nie był to już obowiązek z gatunku miłych). Rozpoczęliśmy naszą wędrówkę.

Najpierw wybrukowanymi uliczkami we wschodniej części miasteczka...

Obrazek

... gdzie dostrzegaliśmy nieraz dosyć specyficzne pamiątki sprzed zapewne nawet i tych naszych symbolicznych 40 lat (może to z tego telefonu dzwoniono kiedyś do Wrocławia, że drugi odcinek karpackiej sztafety wystartował?)

Obrazek

Szliśmy początkowo generalnie na wschód, ale z dość sporym odchyleniem w kierunku północnym. Tak, jak prowadzi główny grzbiet karpacki. Tylko tak naprawdę, w stronę jakiego pasma zmierzaliśmy? Pisałem wcześniej kilkakrotnie, że przełęcz Predeal (i zarazem miasto usytuowane na tej przełęczy) rozdziela południowokarpackie Bucegi od wschodniokarpackich Gór Baiului, zwanych też Górami Gârbova (czyt. Żyrbowa). Ale jednocześnie zaznaczyłem też, że Karpaty Zakrętu są fizjograficznie mocno pogmatwane. I to widać już na pierwszych kilometrach za Predealem...

Ale zanim wrócę do tego wątku, chciałbym w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że wędrując po tej "zakręconej" części Karpat należy zapomnieć o "Biblii". Może nie wyrzucić, ale na pewno na te dwa tygodnie zostawić w domu. Chodzi mi o generalnie znakomite dzieło prof. Jerzego Kondrackiego "Karpaty" (ostatnie wydanie z 1989 r.), które w partiach dotyczących Karpat Zakrętu jest po prostu mocno nierówne i zawiera dosyć sporo nieścisłości i błędów. Nie jest to oczywiście wina Profesora, który pisząc swoją książkę opierał się o taką literaturę, jaka w latach 70. minionego wieku była dostępna. A rewelacyjna ona wtedy z pewnością nie była.

No to wrócę teraz do naszych okołopredealskich rozterek. Bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy, w jakie pasmo wchodzimy. OK, niech to będą te Góry Baiului, ale parę kilometrów za Predealem grzbiet główny Karpat wykręca dość mocno na północny wschód i "wchodzi" w następne pasmo Piatra Mare (z kulminacją na szczycie o tej samej nazwie, czyli Vârful Piatra Mare 1844 m n.p.m.). Jasne, że i to można zrozumieć i strawić, ale kolejna zagwozdka geograficzna przekraczała już naszą zdolność percepcji. No bo oto nagle grzbiet główny Karpat w paśmie Piatra Mare gwałtownie wykręca na południe i dochodzi do... Gór Baiului. Teoretycznie fizjograficzny nonsens..., ale w Karpatach Zakrętu wszystko jest możliwe.

I tak rozmyślając o przewrotności rumuńskiej geografii i patrząc z predealskich wybrukowanych uliczek na masyw Piatra Mare...

Obrazek

... dotarliśmy do pierwszych szlakowskazów.

Obrazek

Niby nic nadzwyczajnego. Nowe, bez tego specyficznego klimatu, jakie mają stare pordzewiałe tabliczki, ale napis "Cabana Susai" (schronisko Susai) podziałał jak dzwonek elektryczny w naszych głowach. Na jednym ze zdjęć z 1973 r. doczytaliśmy się bowiem, po bardzo mocnym jego powiększeniu, tego samego napisu - "Cabana Susai". Wtedy było to takie klimatyczne drewniane schronisko o naprawdę ciekawej architekturze. To ten budyneczek na drugim planie...

Obrazek

A nas jaki obiekt przywita? Rzeczywistość okazała się mocno brutalna...

Obrazek

Można się załamać. Ale później w cabanie Susai było już tylko gorzej. Spa, kryty basen, siłownie... co będę pisał. Wygooglajcie sobie. Promocyjne noclegi za 40 Euro...

... a na dodatek nas naciągnęli. O - na to zdjęcie poniżej.

Obrazek

Chłopak z personelu napalił się na nie, gdy pokazaliśmy mu, jak porządnie cabana kiedyś wyglądała. Zadzwonił do jakiegoś szefa, a ten mu przykazał wydębić od nas fotkę, aby ją umieścić na stronie www hotelu (bo już z pewnością nie "cabany") Susai. No to zdjęcie przekazaliśmy, ale na stronie obiektu nie ma go do dzisiaj (sprawdziłem 5 minut temu). Czyli nas naciągnęli....

Ciekaw jestem, czy analogiczna fotografia z 2013 r. też za czterdzieści lat wzbudzi czyjeś żądze?

Obrazek

W Susai wytrzymaliśmy może godzinę. Coś przegryźliśmy, zastanawialiśmy się również, gdzie przed czterema dziesiątkami lat udali się z Susai nasi poprzednicy. Wiedzieliśmy bowiem, że na pewno nie spali w schronisku.

Potem wymarsz. Kierunek - Piatra Mare.

Obrazek

I pierwsze porządne podejście... i pierwsze chwile zmęczenia...

To był jedyny dzień, kiedy Piotrek używał kijków trekingowych

Obrazek

Obrazek

Po kilku godzinach dotarliśmy do polany Poiana Stânei din Pietricica, leżącej na wysokości około 1400 m n.p.m.

Obrazek

Świetne miejsce na nocleg, bo i woda stosunkowo blisko (ok. 10 minut od polany), i dobry punkt wyjściowy na najwyższy szczyt pasma Vârful Piatra Mare, leżący nieco na północ od głównego grzbietu. Zaplanowaliśmy sobie, aby następnego dnia z rana na lekko wyskoczyć na szczyt Piatra Mare, i dopiero po powrocie z wypadu kontynuować marsz głównym grzbietem. I tak też zrobiliśmy...

... ale najpierw cieszyliśmy się naszym pierwszym górskim biwakiem

Obrazek

Rozbijanie namiotów, szukanie wody, pierwsza naprawdę górska obiadokolacja (bo ta w Buşteni się oczywiście nie może liczyć), rutynowe gromadzenie śmieci "kulinarnych" do jednego worka i wynoszenie go 250 m od namiotów, aby jakiś misio, gdy już nas wywącha, to tam skierował swoje kroki (rano oczywiście ten śmieciowy depozyt zabieraliśmy ze sobą), jakaś palinka, dwie godziny gitarowania...

... i lulu

Obrazek


Nastał dzień trzeci naszej karpackiej przygody :)

Pobudka, śniadanie, pakowanie worów, i na szczęście nie od razu zarzucanie ich na ramiona, tylko wrzucanie do krzaków – poczekają sobie na nasz powrót z wypadu na Vârful Piatra Mare. I na leciutko – ale ostro i mocno pod tę górkę. Bagatela – 440 m różnicy wzniesień i ok. 3 km dystansu w niecałe półtorej godziny.

Najpierw las, ale za to jaki...

Obrazek

Później upstrzone wapiennymi skałkami polany…


Obrazek


… na których spotykamy takie szlakowskazy, które zauroczą też tych turystów, którzy szlaków turystycznych z zasady nie uznają i je ignorują

Obrazek


… następnie jakaś bacówka


Obrazek

I to nie byle jaka, bo po internecie krąży nawet filmik w niej nakręcony. A bacówka nosi nazwę Pietricica

http://www.carpati.org/video/piatra_mar ... stana/311/


A znad tej bacówki roztacza się widok na jeszcze jedno zakręconokarpackie pasmo – Postăvarul, z jego najwyższym szczytem. Jakżeby inaczej – Vârful Postăvarul (1799 m n.p.m.). Pasmo łatwo dostępne, bo do ośrodków znajdujących się w sercu tych górek (czy aby na pewno górek? – wszak znacznie wyższych od naszej Babiej Góry czy też Śnieżki) można dojechać komunikacją miejską z Braszowa.



Obrazek

Właśnie przy tej bacówce jest ten uroczy kibelek, którego fotografia robi furorę w internecie (a te niesamowicie wyglądające zaśnieżone góry w centralnej części kadru to Bucegi, białe na horyzoncie to Piatra Craiului, zaś po prawej stronie, na nieco bliższym planie, dość mocno "przycięte" góry Postǎvarul)

http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... tie/91564/


I tak powolutku, powolutku weszliśmy sobie na najwyższy szczyt masywu…

Obrazek


Obrazek

Kilkanaście minut spędzonych na szczycie – bo Ola ze Zbyszkiem musieli się rzucić na pierwsze podczas naszej wędrówki jagody

Obrazek

Obrazek

A później na dół - przez bacówkę Pietricica, polanki z wapiennymi skałkami, tajemniczy las - do naszego szczęścia... czyli plecaków

Obrazek


I już na początku trasy małe ostrzeżenie


Obrazek


A potem, gdy mijaliśmy takie zarośnięte rzęsą i glonami kałuże, odczuliśmy niewielką ulgę. Bo nie tylko nic przez nie przez kilka ostatnich dni nie przejeżdżało, ale też żaden większy czworonóg chyba nie przechodził (tak tytułem wyprzedzenia faktów - jedyny raz misia spotkaliśmy w przedostatnim dniu wędrówki - w górach Penteleu)

Obrazek

I tak idąc w stronę zalesionego i niezbyt wybitnego szczytu Vǎrful lui Andir (1447 m n.p.m.) znaleźliśmy się ponownie w górach Baiului. W pojawiających się później prześwitach można było dostrzec kolejny, już znacznie bardziej wybitny wierzchołek Vârful Tigailor (1699 m n.p.m.). Dochodząc do jego północnego podnóża, na dość sporej polanie pojawiły się szlakowskazy.

Obrazek

Jedna z tabliczek wskazywała na cabanę Susai. Był to szlak oznaczony pionowym czerwonym trójkątem. Wyciągamy nasze czarno-białe fotografie, nerwowe przeglądanie i radosne "jeeest... Byli tu !!!!"

Na zdjęciu przy słupku ze szlakowskazami Olek, obok kilka osób, m.in. Basia. Czasy podane na tabliczkach dokładnie takie same, które i my odczytujemy. Kształt tabliczek się nawet zgadza. Mogły więc to być te same, tylko przemalowywane, odświeżane.

Obrazek

I nasz pierwszy wniosek. Najprawdopodobniej grupa z 1973 r. pomiędzy cabaną Susai a polaną na przełączce pod Vârful Tigailor nie szła tak jak my, czyli przez masyw Piatra Mare, lecz szlakiem czerwonego trójkąta. Zeszli więc przy schronisku Susai z grzbietu głównego Karpat w kierunku wschodnim i przecięli dolinę potoku Azuga, ale zaoszczędzili w stosunku do nas prawie jeden dzień marszu.

No dobrze, ale jak szli później, w stronę Gór Ciucas? Czy wzdłuż grzbietu głównego, przez najwyższe partie Gór Baiului i Góry Grohotiş, czy też najkrótszą drogą, czyli ponownie schodząc w dół do cabany Rentea i następnie Babarunca, aby od strony zachodniej wejść w Góry Ciucaş? Byłaby to najkrótsza droga łącząca ich punkt wyjściowy na szlak, czyli Predeal, z masywem Ciucas. Na ustalenie przez nas szczegółów decyzji podjętej w tym miejscu przed czterdziestu laty przez Edka Hoderę musieliśmy poczekać jeszcze całe cztery dni.

My w sierpniu 2013 r. wybraliśmy tę pierwszą opcję, czyli wędrując w stronę gór Ciucaş trzymaliśmy się grzbietu głównego Karpat. Po trwającym blisko pół godziny bezskutecznym poszukiwaniu szlaku wprowadzającego na szczyt Vârful Tigailor, machnęliśmy nań ręką (miał to być czerwony pionowy pasek; znalazł się po trzech dniach) i przez jakieś chaszcze weszliśmy na połoninę. Jak tylko zrobiło się widokowo zrobiliśmy krótki popas. Żarełko, orientowanie mapy, odpoczynek dla stóp.

Obrazek

Obrazek

I dalej w drogę - już po połoninach Gór Baiului, między innymi przez sięgający 1706 m n.p.m. szczyt mający na węgierskiej mapie wydawnictwa "Dimap" tylko węgierską nazwę - Tótpal-havas (czyli Śnieżny Tótpal; co oznacza słówko "Tótpal", tego niestety nie wiem).

I tak wędrując sobie przez Tótpal-havas i sąsiadujące z nim pokryte trawą i przekwitłymi rododendronami i krzakami jałowca wierzchołki...

Obrazek

Obrazek

... dotarliśmy w miejsce naszego kolejnego biwaku, założonego na wyraźnym, już zalesionym obniżeniu grzbietu pomiędzy Tótpal-havas a szczytem Turcu (1833 m n.p.m.). Woda była w dolince opadającej w kierunku zachodnim z siodła, w odległości może 6-7 minut drogi "w zejściu".

Obrazek

Obrazek


Wtorek, 20 sierpnia. Dzień czwarty wędrówki.

Wszystko spakowane. Plecaki odrobinę już lżejsze. Jeszcze tylko wypada poprawić coś przy sznurowadle...

Obrazek

... i znowu wejście w połoninę. Na pierwszy ogień połonina Turcu (1833 m n.p.m.),

Obrazek

z której można obejrzeć się za siebie, na północ, i zobaczyć naszą dotychczasową trasę - ten nieco bliższy masyw z wieloma wapiennymi skałkami to zwiedzane dzień wcześniej Góry Piatra Mare. Na lewo od nich, nieco dalej, to Góry Postavarul.

Obrazek

Patrząc na prawo natomiast, czyli na zachód, mieliśmy południową część Gór Baiului i za nimi potężny wapienno-dolomitowy masyw Gór Bucegi

Obrazek

A u naszych stóp, też po prawej - szałasy pasterskie i tysiące owiec. Pasterze i znacznie rzadziej zbieracze jagód, byli jedynymi ludźmi, których spotykaliśmy w ciągu czterech dni naszej wędrówki przez Góry Baiului i Grohotiş. Ostatnich turystów spotkaliśmy w Piatra Mare, następnych - dopiero w Górach Ciucaş.

Obrazek

Dość szybko dotarliśmy do przełęczy rozdzielającej leżący w głównym grzbiecie Karpat Vârful Paltinu (1900 m n.p.m.) i położony już w południowej grani bocznej Vârful Neamţului (1923 m n.p.m.) - najwyższy szczyt w Górach Baiului. Nie mogliśmy sobie odmówić wejścia na ten wierzchołek. Plecaki zostawiliśmy na przełęczy i po dwudziestu paru minutach byliśmy na szczycie.

Obrazek

Widoki z serii "przepysznych" - zwłaszcza na Bucegi

Obrazek

Aż żal było zarzucać worki na plecy i na ciężko iść dalej. Na szczęście ciężkie były tylko pierwsze minuty...

Obrazek

... połonina szczodrze wynagradzała ten wysiłek - było po prostu pięknie

Obrazek

Obrazek

A gdy plecaki stawały się zbyt ciężkie, można było albo pokontemplować widoczki (jak Piotruś), albo pożerować na borówkach (jak Ola ze Zbyszkiem)

Obrazek

Właściwie to te jagody Oli i Zbyszka nas uratowały. Był wtedy czas, aby wyjąć busolę i rzucić okiem na mapę. Piękna połonina Muşiţa, która wiodła na południowy wschód i gdzieś tam na horyzoncie łączyła się ze świetnie widocznymi Górami Grohotiş, okazała się być bocznym grzbietem, wędrując którym spadlibyśmy w głęboką dolinę rzeki Doftanţy (kulminacja Muşiţy, wysokiej na 1520 m n.p.m., zasłaniała nam tę "niespodziankę"). Stracilibyśmy z trzy, cztery godziny marszu, nie wspominając już o utraconej wysokości. Należało - i tak zrobiliśmy - skręcić gwałtownie na północny wschód i dość krótką połoniną Piciorul Predeluş zejść na zalesioną przełęcz. Zalesioną, a zatem dość głęboko wciętą, ale jednak leżącą w grzbiecie głównym Karpat.

I na tym zdjęciu widać naszą dalszą drogę - na pierwszym planie połonina Piciorul Predeluş, później zalesiona przełęcz Pasul Predeluş (1298 m n.p.m.), następnie połoniny Prisciu i Şloeru Marcoşanu. To mieliśmy "zrobić" jeszcze w tym dniu. A na ostatnim planie, częściowo przysłonięte tymi połoninami - Góry Ciucaş.

Obrazek

Cóż było robić? Najpierw trzeba było zejść do tego lasu...

Obrazek

... a później jeszcze niżej na przełęcz Pasul Predeluş (1298 m n.p.m.). Prawie 650 m niżej od Vârful Neamţului :(

Obrazek

Jedyną pociechą była woda, której zapas nabraliśmy na dalszą część wędrówki w tym dniu. Źródło jest przy samym szlaku, po północno-wschodniej stronie przełęczy. Możliwe, że jest okresowe i podczas suszy wody się nie nabierze, wtedy można z samej przełęczy zejść drogą w kierunku południowo-wschodnim (po kilkunastu minutach natrafi się na źródliska rzeki Doftanţa). Źródła biją w miejscu, gdzie zalega gruba warstwa ściółki leśnej, ze zbutwiałymi liśćmi bukowymi, dlatego woda - mimo, że zdatna do picia - ma dużo "syfów". Na początku, jeszcze nie wiedząc o źródle przy szlaku, zeszliśmy po wodę właśnie do źródeł Doftanţy. Wodę dosłownie kilkanaście minut później wylaliśmy i wymieniliśmy na tę "przyszlakową" krystalicznie czystą.

Obrazek

Po posiłku na przełęczy dość szybko znaleźliśmy się na kolejnej połoninie Prisciu. Morze traw, znacznie wyższych niż te z centralnej części Gór Baiului...

Obrazek

Połonina Prisciu łączy się z kolejną Vârful Şloeru Marcoşanu (1592 m n.p.m.). Z tego miejsca po raz pierwszy dostrzegliśmy w miarę blisko już od nas leżące góry Ciucaş, już nic nam ich nie przysłaniało. Mieliśmy tam dotrzeć po dwóch dniach.

Obrazek

... ale dzień wcześniej czekały na nas Góry Grohotiş, na które najpierw patrzyliśmy siedząc...

Obrazek

... a później schodząc z połoniny Şloeru Marcuşanu w kierunku wschodnim i wyszukując jakieś dobre miejsce na biwak.

Obrazek

I ten ostatni biwak w Górach Baiului znaleźliśmy w bardzo ładnym miejscu. Odrobinę zacieniony, z miejscem na ognisko (założonym z pewnością przez pasterzy) i - co najważniejsze - z wodą.

Obrazek

Obrazek

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 01 maja 2014, 14:25

Środa, 21 sierpnia. Dzień piąty przejścia...

Zaczyna się tradycyjnie...

Wszystko prawie spakowane. Plecaki per capita, przepraszam per tergum (łac. plecy), jeszcze bardziej niż dzień wcześniej lżejsze. A Ola - jak zwykle poprawia coś przy sznurowadle...

Obrazek

- Olu, Zbysiu - juuuuuż?

Obrazek

- Spokojnie !

Obrazek

Wreszcie start. Kierunek - Munţii Grohotiş. Czyli połonin ciąg dalszy!

Obrazek

Ale za nami Góry Baiului. I pod nami, bo jeszcze kilka kilometrów trzeba przetuptać przez te góry. Połoniny, połoniny, połoniny - i jakoś nie mogą się znudzić...

Obrazek

Jednocześnie jakoś coraz częściej zerkamy na północ i północny wschód, w stronę skalistego (no może skalisto-trawiastego ?) Ciucaşu. Czy to aby na pewno już jutro?

Obrazek

Obrazek

Na razie jeszcze wędrujemy przez wschodnie peryferie Gór Baiului. To ostatnie "podrygi" tych uroczych górek. Wędrujemy na razie przez połoninę Urlǎţelu. I nie wiemy, czy to ostatnia górka w Górach Baiului, czy też pierwsza w Górach Grohotiş. Podobne wątpliwości mieliśmy na następnej, już nieco mniejszej połonince Cioara. A tymczasem na naszym szlaku pojawiają się nawet jakieś zlepieńcowe skałki.

Obrazek

Zresztą nie tylko skałki. Po raz pierwszy od kilku dni widzimy już nie pojedynczych pasterzy, ale całą grupę ludzi. Zbieraczy borówek...

Obrazek

Zbysiu nakłada obiektyw tele...

Obrazek

... i uskutecznia podglądanie

Obrazek

Grupa ta również wyraźnie zaintrygowała naszą jedynaczkę. Bo najpierw również patrzyła na ten tłum dawno nie oglądanych ludzi...

... a potem - wiadomo !

Obrazek

Aby przeskoczyć z Gór Baiului w Góry Grohotiş, należy niestety zejść na dosyć niską, bo zalesioną przełęcz... tu chciałoby się wpisać nazwę przełęczy, ale na żadnej z dostępnych map takowej nie znaleźliśmy.

Obrazek

Tak roboczo, w naszych wspomnieniach, nazwaliśmy ją przełęczą Pasterzy. Wiódł przez nią pasterski płaj. I akurat tam natknęliśmy się na stado owiec przechodzących w stronę Gór Baiului. Już schodząc z połoniny na przełęcz usłyszeliśmy ujadanie psów pasterskich. Kilka razy zagwizdaliśmy - ale nie w te plastikowe zabawki dołączane do niektórych plecaków - tylko w porządny metalowy gwizdek kolejarski kupiony w Składnicy Harcerskiej za 8 zł. (żadnych gazów, środków wybuchowych i innych wynalazków tzw. hukowych odstraszających owczarki, które opisywane są na niektórych forach, z Polski nie zabieraliśmy - jedynie gwizdki). Kilka razy -jak napisałem - zagwizdaliśmy, i psiaki się uspokoiły. Z pewnością pasterz rzucił w ich stronę parę słów. A my przez parę chwil patrzyliśmy na rzekę owiec...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

... i na merdające ogonami ogromne owczarki, spokojne o powierzone ich opiece owce.

Obrazek

Sesja foto...

Obrazek

... a później kilka kilometrów wędrówki przez las.

Obrazek

I coraz więcej prześwitów i jagodzianych polanek z coraz większymi i rozleglejszymi widokami na Góry Grohotiş

Obrazek

jeszcze raz Grohotiş...

Obrazek

... i jeszcze raz... I w dalszym ciągu nas te połoniny nie nużą i nie nudzą.

Obrazek

Rzut oka na zachód, skąd przyszliśmy...

Obrazek

następnie spojrzenie na północ, w stronę Gór Ciucaş. Od pewnego czasu moją uwagę przykuwała niewysoka, bo mierząca "zaledwie" 1605 m n.p.m., górka Tesla (ładna mi niewysoka, wszak jest wyższa od naszej królowej Sudetów Śnieżki o całe 3 metry). Wydawała mi się jakaś znajoma, ale kilkakrotne przeglądanie czarno-białych fotografii Basi nie przynosiło żadnych rezultatów. Takiego ujęcia Tesli na tych fotografiach nie było. Piotrek w pewnym momencie zażartował, że ten szczycik najwyraźniej mnie zauroczył.

Obrazek

Munţii Grohotiş to nie tylko królestwo owiec.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

To również raj dla jagodziarzy. Borówki rosną wszędzie. Ten późnosierpniowy plon nie jest już dla zbieraczy taki, jak trzy-dwa tygodnie wcześniej, ale każdego ranka z bacówek lub jagodziarskich szop zawsze wyjdzie jakaś grupka ludzi, głównie kobiet, aby swoimi grzebieniami te ostatnie "afinele" (borówki) wyczesać. Afinele - to jedno z tych słów, które kojarzą mi się z pierwszymi moimi wycieczkami w Karpaty. Jeszcze tymi z wczesnego dzieciństwa. Słyszałem je z ust krewnych mojego Taty, tych, którzy po 1945 r. pozostali "po tamtej stronie" granicy i swoją kresową polszczyznę uzupełniali słówkami ukraińskimi i bojkowskimi. Z moimi dalekimi kuzynami nie szedłem wtedy ani na jagody, ani na jahody - ale właśnie na "jafyny", zbierane gdzieś na śródleśnych bieszczadzkich polanach i w lasach, gdzieś tam nad Stryjem i Turką. Dopiero po latach dotarło do mnie, skąd się te "jafyny" wzięły.

Obrazek

Obrazek

Ludzie na połoninach, to zawsze okazja do zamienienia kilku zdań. Atrakcja dla ludzi połonin, ale także spore urozmaicenie dla nas - turystów.

Obrazek

Zwykłe "bona ziua" (dzień dobry), jakieś pytanie o wodę czy też źródło, wypowiedziane przez cudzoziemca, wywołuje chyba zawsze na twarzach miejscowych uśmiech. I następują pytania, skąd jesteśmy (tu w górach "Poloneza" jest zawsze OK), czy nam się góry Rumunii podobają, czy wcześniej już tu byliśmy, jeżeli tak, to ile razy, że syn (córka, wnuk itp., itd.) mieszka (studiuje) w Sibiu lub Cluju i ma "maszinę" (samochód), czy chcemy kupić ser i tak dalej, i tak dalej. No i bardzo ważne pytanie - czy mamy papierosy? Nigdy nie paliłem, ale do Rumunii zawsze biorę fajki, głównie "Kenty", bo to w tym kraju kultowa marka. Wzięło się to jeszcze z czasów socjalizmu, bo te papierosy palił Ceausescu i w ślad za "conducatorem" wszystkie możliwe rumuńskie elity. I te "Kenty", ale też i inne najzwyklejsze papierosy, otworzą drzwi każdej bacówki. Za ser wtedy się nie płaci, to znaczy nie wydaje się lei. W górach walutą jest (a może był, bo i to się niestety zmienia) papieros, natomiast w relacjach z bacówkowymi dziećmi najzwyklejsza guma do żucia lub paczka landrynek. Pamiętam, jak w 1984 r. gdzieś na połonince Batrina w zachodniej części Gór Rodniańskich, nasze dziewczyny poczęstowały przyglądającą się nam dziewczynkę z pobliskiej bacówki paroma cukierkami - irysami. Rano, gdy się zbudziły, pod swoim namiotem znalazły dwulitrową bańkę wypełnioną świeżo zerwanymi borówkami.

Zawsze przy okazji takich spotkań na szlaku pojawiają się wspomnienia...

Obrazek

Obrazek

Tak, dobrze myślicie, to nasz Piotruś na rzeczonej połoninie Batrina w Górach Rodniańskich w sierpniu 1984 r.

Obrazek

A to ja w tym samym miejscu


Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na tej fotografii szef bacówki rozdaje swoim pasterzom otrzymane od nas fajki (wyszło po trzy na głowę, najmłodszy dostał dwie; 6 X 3 oraz 1 x 2 :D ), a my w zamian dwa i pół kilograma sera (bacówka w dolinie Puzdrele w Górach Rodniańskich)

Można teraz wrócić 40 lat wstecz, do przejścia wrocławskich studentów (i nie tylko wrocławskich) w 1973 r. Trafili oni, gdzieś w rejonie Gór Ciucaş, do samotnej bacówki. Byli pierwszymi cudzoziemskimi turystami widzianymi przez przebywających w niej pasterzy. Spotkanie to było dla miejscowych prawdziwym świętem. Basia opowiadała, że w ciągu kilku chwil z bacówki wyciągnięto instrumenty muzyczne i rozpoczęła się impreza. Cujka też zapewne była, ale Basia wspomina przede wszystkim ten naprędce zaaranżowany na cześć polskiej grupy koncert na połoninie.

Obrazek

Obrazek

A i my tacy nostalgiczno-refleksyjni gdzieś tam przykucnęliśmy na połoninie.

Obrazek

Jeszcze tylko parę jagód...

Obrazek

... jeszcze tylko moment, aby uwiecznić jakąś chwilę z życia połoniny...

Obrazek

,,, jeszcze tylko chwila odpoczynku...

Obrazek

... i ponowna wędrówka. Na szczęście od pewnego momentu na lekko, aby zdobyć najwyższy szczyt Gór Grohotiş, czyli Vârful Grohotişu (1767 m n.p.m.)

Najpierw do tej skałki po prawej...

Obrazek

Już jest ona za nami

Obrazek

Ola już szczytuje, zaś Piotrek dopiero dochodzi...

Obrazek

Okazuje się jednak, że maksyma byłego premiera Leszka Millera "prawdziwego Mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy", nie jest Piotrusiowi obca

Obrazek

A później zejście ze szczytu. Plecaki na grzbiet i wędrówka grzbietem na północ - tam musi być Ciucaş

Obrazek

Ale jeszcze, w ostatnich chwilach tego dnia, tuż przed zmierzchem, cieszymy się w dalszym ciągu Grohotişem.

Uroczą górą Bobul Mic (1752 m n.p.m.), wyglądającą jak jakaś trawiasto-skalna twierdza, trawersujemy w odległości około kilkuset metrów na zachód od kulminacji. Dziwne, że w jej nazwie pojawia się słówko "Mic" (mały), jest wszak wyższa o całe 20 metrów od położonej 1,5 km na południowy wschód od niej góry Bobul Mare ("Mare" to po rumuńsku "wielki" ). Możliwe, że w tym wypadku zadziałał ten sam mechanizm, jak w przypadku słowackiej Małej (wyższej) i Wielkiej (niższej) Fatry, dla pasterzy oznaczającej nie wysokość gór, lecz powierzchnię przeznaczonych pod wypas owiec hal. Może coś w tym być, gdyż "bobul" to po rumuńsku "ziarno" lub "zboże".

Obrazek

Obrazek

Na zachodnim trawersie Bobul Mic zaczął nadchodzić zmierzch. Była to już jedenasta godzina wędrówki w tym dniu. Należało się rozejrzeć za jakimś ładnym miejscem na biwak.

Obrazek

Obrazek

I takie miejsce pojawiło się. Na skraju połoniny, przy ruinach starej bacówki (ten prostokąt widoczny na zdjęciu to ocembrowanie zasypanej studni) i z widokiem na Ciucaş i Teslę oczywiście...

Obrazek

Namioty rozbiliśmy dosłownie w ostatnich minutach kończącego się słonecznego dnia.

Obrazek

Jeszcze tylko wypadało nacieszyć wzrok zachodem Słońca...

Obrazek

... a potem obiad, kolacja i podwieczorek w jednym, później gitara...

... i spanie!

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 06 maja 2014, 14:41

Czwartek, 22 sierpnia. Dzień szósty przejścia.

Już podczas snucia we Wrocławiu planów przejścia zakładaliśmy, że może być to dzień inny od poprzednich. Planowaliśmy właśnie w czwartek dotrzeć do jakiegoś schroniska i przenocować pod dachem. Powodem nie miało być nasze zmęczenie i znużenie (psychiczne?, fizyczne?) noclegami pod namiotami, tylko najpospolitszy w świecie głód prądu - nie żarówkowego, tylko takiego znajdującego się w gniazdkach. Potrzebny nam był do naładowania akumulatorów. Nie naszych telefonów, tylko aparatów fotograficznych. A taki mogliśmy znaleźć w pierwszych napotkanych po drodze schroniskach, a te zaś miały się pojawić na naszej trasie właśnie w dniu, kiedy wchodziliśmy w pierwsze na naszej trasie w miarę "cywilizowane" góry - Góry Ciucaş.

Takie oto nam czasy nastały, że potrzeba podładowania akumulatorów naszych cyfrówek, determinuje cały program przejścia. To oczywiście żart (przyznaję - trochę przydługawy), gdyż bardziej ważny dla nas był przynajmniej jednodniowy odpoczynek od ciężarów naszych plecaków. Zostawiając plecaki w pokoju schroniskowym, można było zrobić na lekko w następnym dniu, czyli w piątek, pętlę przez najwyższe partie gór Ciucaş, łącznie z wejściem na jego najwyższy wierzchołek, czyli Vârful Ciucaş (1954 m n.p.m.).

Obrazek

O tym, że inny to dzień niż zwykle, świadczył brak "tradycyjnego" poprawiania sznurowadeł w wykonaniu Oli. Zajęła się jednak poprawianiem kijka trekkingowego - a to też istotna sprawa.

A Tesla uśmiecha się do nas z lewej krawędzi fotografii.

Obrazek

Wyruszyliśmy na północ, w stronę rozdzielającej Grohotiş od Gór Ciucaş przełęczy Bratocea, a tu nagle - dosłownie kwadrans po rozpoczęciu marszu - jakaż niespodzianka. Na przydrożnej skałce "znalazł się" szlak. Niewidziany od trzech przeszło dni.

Obrazek

Wkrótce - po wejściu do lasu - znalazły się i następne znaki szlaku. Na jasno i logicznie biegnącym w lesie płaju (zresztą grzbiet schodzący do przełęczy Bratocea nosi nazwę Plaiul Sterp) rumuński znakarz dał upust swojej fantazji. Niektóre znaki malował na drzewach, które już w czasie wykonywania przez niego prac znakarskich, wskazywały, że lada chwila się wywrócą.

Obrazek

No i takim przecywilizowanym szlakiem, na którym na 200 metrów bieżących drogi, wymalowanych było z 5 do 6 znaków szlaku, dotarliśmy do przełęczy Bratocea (1272 m n.p.m.). Przełęczy dla Rumunów o strategicznym wręcz znaczeniu, gdyż wiedzie nią bardzo ważna droga przecinająca główny grzbiet Karpat i łącząca Siedmiogród ze wschodnią Wołoszczyzną. Rumuńska droga narodowa 1A wiąże siedmiogrodzki Braszów z leżącym już po zewnętrznej stronie Karpat przemysłowym okręgiem Ploeşti i następnie z Bukaresztem. Stąd też na przełęczy powitał nas zapach rozgrzanego w słońcu asfaltu, ryk silników i morze śmieci.

Obrazek

Oraz widoczne po drugiej, północnej stronie przełęczy, skały gór Ciucaş (m.in. i Sfinxul Bratocei - chociaż stąd jeszcze ta skała sfinksa nie przypomina)

Obrazek

Postanowiliśmy najkrótszą drogą przedostać się do najbliższego schroniska, według mapy miała to być cabana Muntele Roşu. Trzeba było zejść z głównego grzbietu Karpat w kierunku wschodnim, początkowo, niestety, asfaltem i wypełniając nasze płuca karpackim tlenem, zawierającym dość dużą domieszkę spalin. Liczba tirów, które w ciągu 40 minut nas mijały, z pewnością znacznie przekraczała liczbę widzianych przez nas ludzi w ciągu poprzednich czterech dni.

Obrazek

Ale przy okazji przejścia tym asfaltowym szlakiem poduczyliśmy się trochę historii. Tylko szkoda, że takiej o dość mocno szowinistycznym zabarwieniu.

Obrazek

W końcu opuściliśmy asfalt i weszliśmy w dolinę rzeki Berii. Od razu poczuliśmy się jak w Karpatach.

Obrazek

Obrazek


Dolina Berii to pierwsza dolina rzeczna na naszej trasie. Dotychczas szliśmy grzbietem Karpat, więc poza szczytami, przełęczami i nieraz trawersami niektórych szczytów, dolin rzek i potoków praktycznie nie uświadczyliśmy. Tutaj, w górach Ciucaş, natknęliśmy się na pierwsze mostki podczas naszego przejścia.

Obrazek

W 1973 r. było ich trochę więcej - i to jakich?

Obrazek Obrazek

Z doliny Berii musieliśmy jeszcze wdrapać się na grzbiecik Muntele Roşu, rozdzielający doliny Berii i Roşu. W tej drugiej miało być "nasze" schronisko Muntele Roşu.

Obrazek

I było, tylko, że gdy na nie spojrzeliśmy z góry, nogi się pod nami ugięły.

No bo czy to schronisko "Muntele Roşu" , czy też może raczej "Complexul turistic Muntele Roşu"?

Obrazek

Dawne schronisko "Muntele Roşu", znane z kilku opublikowanych wcześniej w literaturze fotografii, owszem było. Ale zostało dokładnie obudowane ostatnio nowymi budynkami. Brzydszymi już chyba otoczyć go nie mogli? Los schroniska już chyba został definitywnie przesądzony. Zamknięte na cztery spusty, zapewne skazane już przez kogoś na zagładę. Ile lat jeszcze może przetrwać? I czy to coś, co w jego miejscu powstanie, też będzie ozdobione takim samym obrzydliwym, jak budowle obok, czerwonym dachem.

Obrazek

Kiedyś zapewne ktoś po raz ostatni zamknie drzwi do starego schroniska "Muntele Roşu", i zapewne będzie to beznamiętne, zupełnie pozbawione refleksji zamknięcie.

Obrazek

Pewnie nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale dawna rumuńska architektura schroniskowa była naprawdę ładna. Wewnątrz było siermiężnie - owszem, ale bryła budynku najczęściej cieszyła wzrok. Nie miejsce tu na porównania, przedkładanie wartości architektonicznej rumuńskich caban nad jakieś "hütte", "schroniska", "boudy" z innych krajów i innych gór, ale niewątpliwie swój urok one mają. No właśnie - "mają" czy "miały"?

Bo jaki los spotkał naszą pierwszą cabanę na szlaku, czyli schronisko "Susai" w górach Piatra Mare to już wiemy. Schroniskiem z pewnością to coś już nie jest.

A w innych częściach rumuńskich Karpat. Też jest źle, lub nawet gorzej!

W Retezacie nasza kochana "Pietrelka", czyli schronisko "Pietrele", spłonęła. Wszystkie organizowane przez nasze koło obozy wędrowne w tym masywie zaczynały się od tego właśnie schroniska. Chyba najlepsze jego fotografie wykonał nasz kolega Wiciu "Ufo" Hermaszewski jeszcze pod koniec lat 70. Takiej fotografii przyschroniskowej pralni, funkcjonującej wtedy przy Pietrelce, nie ma w żadnej rumuńskiej publikacji.

Obrazek


Obrazek

Spaliła się też stara cabana "Buta", też w Retezacie. Nowej "Buty" jeszcze nie widziałem...

Obrazek Obrazek

Los, jaki spotkał jedno z najpiękniejszych schronisk w Fogaraszach, czyli schronisko "Urlea", to temat na dłuższą opowieść

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W cabanie "Urlea" spaliśmy, ale wewnątrz rozłożonego w jej wnętrzu namiotu. Aby wysechł, bo całą noc (a i wcześniejsze) lało to raz, a dwa, że z dziesiątków porozwalanych schroniskowych materacy wyłaziła najprzeróżniejsza drobna owadzia fauna.

Obrazek

A jak dzisiaj może wyglądać schronisko "Suhard" w górach Hasmaş? W 2002 r. już było zamknięte, już chyliło się ku upadkowi.

Obrazek

Nie ma już uroczej "Pasterki" (cabana "Pastorala") u stóp Pietrele Doamei, chyba najpiękniejszej skały w Karpatach Wschodnich, w górach Rarau-Giumalau

Obrazek

Spłonęła cabana "Puzdrele" w Górach Rodniańskich. Spaliśmy w niej w sierpniu 1984 r., zaś w 2002 r. zastaliśmy tam już tylko resztki ścian

Obrazek

Nie ma jeszcze tego i tamtego..., słyszałem, że zburzyli cośtamcośtam...

Czas się ocknąć!

Nie, w nowej "Muntele Roşu" spać nie będziemy.

Nie dość, że brzydko, to jeszcze drogo. Kilkaset metrów od tych pudełek z czerwonymi dachami znajduje się następne schronisko - Cabana "Silva". Idziemy w jego stronę. Trochę bardziej kameralne, lecz jego dawna architektura zeszpecona została przez obudowanie zrębowych ścian... płytami pilśniowymi lub czymś w tym stylu. Może i trochę cieplej, przez to tańsza jest eksploatacja obiektu - ale jakiż tragiczny efekt? No, ale zawsze mogli przecież obudować budynek jakimś plastikiem, najlepiej tym najbardziej modnym - białym. Tylko wtedy nazwa schroniska - "Silva" (las) - brzmiałaby cokolwiek groteskowo.

Obrazek

Obok "Silvy" znajdowało się kilka domków, też ładniejszych niż te przy "Muntele Roşu"

Obrazek

Zdecydowaliśmy się więc na "Silvę", z perspektywy naszych kieszeni też była to korzystniejsza opcja, niż spanie w molochu obok. Spaliśmy w przyschroniskowym domku, płacąc trochę ponad 20 zł za noc od osoby. Najważniejsze, czyli prąd w gniazdkach, mieliśmy; w polskich schroniskach nie jest to wszak regułą. Ponieważ spaliśmy tam dwie noce, możliwe też było zrobienie jakichś drobnych przepierek. Słowem, względny luksus. Względny, gdyż węzła sanitarnego w domku nie było. Ale znając pewne schroniskowe, nie tylko karpackie realia, to może i dobrze. Gdyby był, z pewnością wydobywające się z niego specyficzne zapachy nie pozwoliłyby nam szybko zasnąć.

Kilka chwil na tzw. odświeżenie i wyjście na popołudniową czwartkową wycieczkę. Okazała się być ona wycieczką nie tylko popołudniową, ale również i wczesnonocną.

Obrazek

Jakaż ulga dla pleców. Zdjęcie wręcz nieprzyzwoite, przywołujące najcięższe (dosłownie) moje - ale i zapewne Piotrka - wspomnienia.

Obrazek

No bo dawno, dawno temu, przed blisko 30 laty, my z takimi oto około 100-litrowymi worami na plecach wędrowaliśmy przez jedne takie góry ledwo dysząc...

Obrazek

Obrazek

... gdy tymczasem wyprzedzający nas lub idący z naprzeciwka Francuzi, Nowozelandczycy i inni "westmeni " wędrowali sobie po górkach jedynie z chlebaczkiem, aparatem fotograficznym i idącymi sto metrów za nimi osobistymi tragarzami, dźwigającymi plecaki "sahiba", jakieś swoje osobiste tobołki a niekiedy nawet i klatkę z kurami.

Ale dość tych azjatyckich wspomnień, albowiem jesteśmy w Karpatach. Na szlaku...

Szlaku bardzo dobrze strzeżonym...

Obrazek

... pojawiły się pierwsze ciukaskie widoki i pierwsze ciukaskie przestrzenie

Obrazek

A następnie pierwszy kontakt wzrokowy ze szczytem Ciucaş i leżącym u jego stóp schroniskiem Ciucaş. Tam właśnie będziemy już jutro - i to również na lekko. I tam wreszcie z pewnością natrafimy na poszukiwany czarno-biały trop. Bo, że odnajdziemy go dzisiaj, to mało prawdopodobne, chociaż i na ten popołudniowy wypad kopertę ze zdjęciami Basi przezornie zabrałem.

Obrazek

Pniemy się coraz wyżej...

Obrazek

i wokół nas jest coraz bardziej skalnogórsko - po kilku dniach wędrówek przez połoniny i od czasu do czasu przez lasy, skała pod nogami jawiła się dla nas jako coś bardzo egzotycznego...

Obrazek

Dość szybko wdrapaliśmy się na - jednak połoninną - przełęcz La Rǎscruce (1805 m n.p.m.), by z niej udać się skalno-trawiastą boczną granią Gór Ciucaş na południe. Ta atrakcyjna grań, miejscami ubezpieczona łańcuchami, opada w stronę miejscowości Cheia. Nie planowaliśmy zejścia szlakiem znakowanym czerwonym krzyżem aż do Chei, tylko po około godzinnej wędrówce granią przy jakiejś pierwszej sposobności chcieliśmy zejść do doliny Gropşoare i później jakimiś skrótami dotrzeć do schroniska. Okazało się, że musieliśmy iść cały czas skalną częścią grzbietu - po drodze nie było żadnej możliwości zejścia z niego w kierunku zachodnim. Ale co tam - był sierpień, było pięknie, było fajnie.

Obrazek

Na szczycie Gropşoare (1883 m n.p.m.) znaleźliśmy się błyskawicznie."Bezplecakowa lekkość bytu". Te "malownicze" stalowe puszki na szczycie zapewne mają coś wspólnego ze działalnością stacji sejsmicznej, znajdującej się w odległości może 150 m od schroniska, w którym się zadekowaliśmy.

Obrazek

Mimo tych atrakcji szczyt ciekawy, bo nietypowy. A widok świetny, chociaż w lecie z pewnością znacznie odbiegający od tych, które mogą stąd się roztaczać od późnej jesieni do początków kwietnia. Ale to już jest taki swoisty "urok" letnich wędrówek po Karpatach - permanentne marzenia o inwersji. Ale nieraz takie sierpniowe widokowe żylety się zdarzają. Śpiąc dawno, dawno temu w anilanowych śpiworach z "Polsportu" człowiek w nocy się cieszył, że marznie, że widać w nocy gwiazdy i jest przymrozek. To znak, że rano zobaczy najodleglejsze szczyty, bez żadnych mgiełek, czysto i wyraźnie. Widok "nieograniczony", chociaż ograniczało nas tych nieszczęsnych 36 klatek jednego filmu do aparatu.

Tym razem w nocy nie marzliśmy, stąd też i widok z Gropşoare nie był tym wymarzonym, mógł być choćby odrobinę lepszy. Widzieliśmy i tak więcej, niż można było uchwycić naszymi cyfrówkami, nawet stosując rozmaite filtry. Może stara poczciwa "Velvia 50" Fuji, chyba najdoskonalszy małoobrazkowy dostępny jeszcze kilkanaście lat temu film do przeźroczy, by sobie poradziła, nasze aparaty AD 2013 już niestety nie podołały zadaniu. Widzieliśmy gdzieś tam daleko na północy i północnym wschodzie dziesiątki szczytów wyrastających z jakichś Gór Nemira i Vrancei, z pewnością również i jeszcze innych, próbowaliśmy odgadywać nazwy... I snuliśmy plany na następne rumuńskie wędrówki.

Obrazek

Z Gropşoare poszliśmy dalej grzbietem na południe, przez skalną wieżę Turnul de Aramǎ, szczyt Vârful Zaganu (1817 m n.p.m.)

Obrazek

Podziwialiśmy nieznane nam endemiczne formy miejscowej fauny, jak m.in. taki oto nowy gatunek ciucaskiego świata zwierząt, czyli mammuthus ciliatus - Mamut orzęsiony

Obrazek

Gdzieś tam na grzbiecie spotkaliśmy grupę miejscowych turystów, zdeterminowanych na namiotowy nocleg gdzieś wśród tych skał. Trochę im odradzaliśmy, bo słychać było pomruki zbliżającej się burzy - pierwszej od początków naszej wędrówki. Podziękowali za przestrogę... i poszli dalej szukać jakiejś płaskiej murawy, nadającej się do rozbicia namiotów.

Obrazek

A my idziemy dalej grzbietem, aż do nadejścia szarówki.

Obrazek

Obrazek

W pewnym momencie nastąpiła decyzja o zejściu z grzbietu. Dotarliśmy do usytuowanej na grzbiecie, przy górnej granicy lasu, opuszczonej bacówki, do której dochodziła od strony zachodniej, czyli dla nas tej "właściwej", dość szeroka ścieżka (miejscami nawet droga). Zeszliśmy nią do doliny Gropşoarele. Wzdłuż potoku już po ciemku, raz nawet myląc drogę i pakując się niepotrzebnie gdzieś z półtora kilometra w boczną dolinę, dotarliśmy do schroniska. Złapał nas po drodze pierwszy podczas naszego przejścia deszcz. Burza szalała na grani, tam gdzie tkwiła grupka rumuńskich studentów.

A w schronisku przed spankiem piwo, później następne i zasłużony obiad - co było na drugie danie, tego już nie pamiętam, ale że nieco wcześniej "ciorba de burta", to tego jestem pewien.

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 09 maja 2014, 01:22

Piątek, 23 sierpnia. Szczęśliwy dzień siódmy. Szczęśliwy - bo siódmy, a poza tym - wiem, że już staję się nudny - na lekko...

Chociaż tak z samego rana nachodziły mnie trochę nie za bardzo ciekawe myśli i wspomnienia.

"23. Augusta" - 23 sierpnia. Święto narodowe socjalistycznej Rumunii. Cały kraj stał wtedy na baczność. Pochody, przemówienia, rozentuzjazmowani pionierzy, olbrzymie portrety "Wodza Karpat". W miastach i miasteczkach uroczystości z okazji tego święta przyjmowały nieraz groteskowe formy - na przykład w Aradzie w 1982 r. widzieliśmy maszerujących w sierpniowym pochodzie pionierów dźwigających atrapy talerzowych min przeciwczołgowych, może dwunastoletnie dziewczynki z wielkimi przenośnymi radiostacjami wojskowymi przymocowanymi do ich maleńkich pleców. Obłęd. Na szczęście w samych Karpatach Wielkiego Nicolae jakby było mniej. Chociaż nie do końca.

Obrazek

23 sierpnia 1984 r. spaliśmy w cabanie "Puzdrele" w Górach Rodniańskich - tego samego schroniska , którego ruiny straszą dziś na hali Puzdrele. Dotarliśmy do schroniska wieczorem, nie rozbijaliśmy przy nim namiotów, lecz postanowiliśmy przenocować w środku. Był wtedy taki przepis, obowiązujący zarówno w "Almaturze", jak i PTTK, że jakąś pulę dewiz przeznaczonych na noclegi należało wydać w oficjalnych obiektach noclegowych (czyli przywieźć do Polski rachunek za noclegi; było to takie swoiste zabezpieczenie się biur podróży przed spędzeniem przez "turystów kwalifikowanych" wszystkich dni imprezy nie w górach, ale chociażby na plażach Morza Czarnego), resztę zaś stanowiły ryczałty, czyli za noclegi w swoich namiotach uczestnicy wyjazdu niejako otrzymywali z powrotem wpłacone wcześniej w złotówkach jako opłatę za imprezę pieniądze - ale teraz już w lejach, przeliczonych po kursie bankowym, czyli bardzo dla uczestników korzystnym. A ponieważ "Puzdrelka" była jedynym schroniskiem w Górach Rodniańskich, musieliśmy tam po prostu przenocować.

Przed schroniskiem jakaś grupa młodzieży rumuńskiej, ubranej w mundury pionierskie, siedziała przy ognisku. Przyłączyliśmy się, mieliśmy swoją gitarę, było fajnie. Więcej było piosenek naszych niż ich. Młodzież rumuńska nie piła, mowa tu o alkoholu. Ich opiekunowie, okazało się, że nauczyciele z jakiejś szkoły w Klużu oraz my jak najbardziej. W pewnym momencie młodzi Rumuni wstali i zaczęli śpiewać jakąś melodyjną, zdawałoby się wesołą piosenkę. No to Piotruś (tak, ten dobrze już Wam od kilku dni znany) porwał w swe ramiona Halinkę - naszą koleżankę - i tańczą. Z przytupem, to za mało powiedziane. A to, okazuje się, albo był hymn socjalistycznej Rumunii, albo jakiś wyśpiewywany panegiryk na cześć "Słońca Karpat". Nauczyciele rumuńscy błyskawicznie otrzeźwieli, my również - i zrobiło się trochę elektrycznie. W ciągu dosłownie pół minuty naszym dość osłabionym alkoholem głowom przypomniały się wszystkie najpotrzebniejsze w takiej sytuacji słowa, pozwalające zażegnać narastający konflikt. "Że folklor rumuński, a szczególnie muzyka, to podstawa tożsamości dzisiejszej socjalistycznej Rumunii, że twórca ich muzyki symfonicznej Ciprian Purumbescu był z pochodzenia Polakiem, więc i muzyczne korzenie mamy podobne, że to, że owo, że to i że tamto". I okazuje się zadziałało, jeszcze trochę wspólnie tej nocy wina wypiliśmy.

A że z innymi Rumunami w tym schronisku tej samej nocy się trochę skonfliktowaliśmy, to inna historia i do opowiedzenia w innym miejscu........

A teraz mamy też 23 sierpnia, schodzimy z naszego domku na śniadanie, przez megafony nie słyszymy żadnych przemówień (bo kiedyś przy schroniskach były "szczekaczki", co by wszelki karpacki leśny zwierz i wszyscy turyści słyszeli przemówienie Wodza Nicolae) i cieszymy się sierpniowym świętem. Ale już tym naszym górskim - wycieczką na Ciucaş. Dochodzi jeszcze pewność, że wreszcie, po tylu dniach i przedreptanych w górach kilometrach, znajdziemy wreszcie ślady naszych poprzedników uwiecznionych na ich czarno-białych fotografiach. Może dopiero na samym szczycie Ciucaş, ale może jeszcze odrobinę wcześniej? Zobaczymy...

Obrazek

Ale na razie śniadanie. Po raz pierwszy od rozpoczęcia wędrówki śniadanko na prawdziwym stole. Można też rozłożyć mapy, chociaż żadnych dyskusji nad planem realizowanej w tym dniu wycieczki być nie może. Trzeba wrócić na przełęcz Bratocea i stamtąd, podążając głównym grzbietem Karpat przejść przez Vârful Bratocea (1827 m n.p.m.) i Przełecz Ţigalor (1745 m n.p.m.) na Vârful Ciucaş, najwyższy punkt tych gór (1954 m n.p.m.) i jednocześnie całej naszej wędrówki czarno-białym szlakiem.

A zatem podglądając, czym też zajadają się na śniadanie koczujący w pobliżu obydwu schronisk zmotoryzowani rumuńscy turyści...

Obrazek

Obrazek

... docieramy do szlaku, który acz kolorowy, to zapewne swoją metryką idealnie pasuje do naszych dzisiejszych poszukiwań

Obrazek

Już jesteśmy ponownie na przełęczy Bratocea, już się pniemy do góry, już mijamy pierwsze bacówki

Obrazek

Obrazek

Już dochodzimy ponad górną granicę lasu...

Obrazek

... i już widzimy, jakżeby inaczej, nieco na lewo od nas, na północny zachód - Teslę

Obrazek

Trochę dokładniejsze spojrzenie na tę uroczą górkę

Obrazek

... i jeszcze jedno

Obrazek

I nagle - olśnienie !!!

Na tę fotografię z Basią, przygniecioną olbrzymim osłoniętym folią plecakiem, patrzyliśmy wcześniej dziesiątki razy. Ale dopiero teraz spojrzeliśmy na to co znajduje się za nią - właśnie na Teslę. Bo to, że to jest ten właśnie szczyt, to nie mamy w tej chwili żadnych wątpliwości. Praktycznie wszystko się zgadza. I na tym zdjęciu, i na kilku jeszcze innych. Wprawdzie sam zarys szczytu wydaje się być nieco inny niż na zdjęciach wcześniej robionych przez nas, ale inny był też kąt, pod jakim były robione dawne, te z 1973 r., oraz nasze fotografie. Układ wapiennych skał, mimo, że upłynął tak długi szmat czasu, praktycznie się nie zmienił. I jeszcze jedno - na naszych fotografiach, tych ze zbliżeniem Tesli, widać przy skraju dochodzącej do szczytu polany rozwleczone pogorzelisko - zapewne pochodziło ze spalonej bacówki, tej uwiecznionej na zdjęciu sprzed 40 laty, a przed którą pozowała (?) do zdjęcia Basia.

Obrazek

Do tej fotografii z Basią pasuje też kolejna. Tę wykonano fotografując naszą bohaterkę stojącą w tym samym miejscu, zmieniło się tylko miejsce, w którym stała osoba ją fotografująca. Ta za plecami miała bacówkę i wapienne skałki Tesli, zaś przed sobą zapewne grzbiety połonin Grohotişu, leżące na południe i południowy zachód od polany pod Teslą.

Obrazek

To "zlokalizowanie" Basi na przylegającej od strony północnej do Tesli polanie sporo nam wyjaśniło. Przypomnę w tym miejscu, że ostatni raz namierzyliśmy naszą poszukiwaną sprzed czterech dekad grupę jeszcze w Górach Baiului, na przełęczy pod Vârful Ţigailor. Przełęcz ta leży niemal dokładnie na zachód od Tesli, w linii powietrznej w odległości zaledwie około 15,5 km. Niech wędrówka górskimi dolinami i trawersami grzbietów rozciągnie te 15,5 km nawet i do około 30 km, ale i tak połączenie najkrótszą drogą tych dwóch punktów stanowi dawkę marszu na najwyżej jeden pełny dzień. I prawdopodobnie nasi poprzednicy właśnie takim skrótem poszli - tylko wtedy mieliby szansę w założonym czasie zbliżyć się w miarę blisko wąwozu Bicaz, czyli celu swojego przejścia.

Teraz już możemy rekonstruować ten fragment przejścia sprzed 40 lat. Z przełęczy pod Vârful Ţigailor grupa poszła bocznym grzbietem gór Baiului, którego kulminacją jest Vârful Clǎbucetul (1466 m n.p.m.), w kierunku północno-wschodnim, czyli w stronę istniejącego do dziś schroniska Rentea. Prowadził tamtędy szlak czerwonego trójkąta. Możliwe, że w pobliżu tego schroniska grupa nocowała, gdyż do cabany Rentea można dojść z Predealu (czyli miejsca startu wędrówki) w jeden dzień.

Już po powrocie z naszej wędrówki do Polski znalazłem w sieci fotografię dzisiejszego stanu schroniska Rentea.

Na stronie: http://www.silvique.ro/2012/05/2012-05- ... racin.html , znajduje się taka fotografia:

Obrazek

Trzeba więc jeszcze raz, po raz tysiąc setny przejrzeć fotografie Basi... i nieeeeeeestety - nie ma!!!!

Ale przy okazji znalazło się coś innego. Na zachód od przełęczy pod Vârful Ţigailor, przy szlaku (czerwony trójkąt) z cabany Susai na tą przełęcz, znajduje się drewniany schron turystyczny - refugiul Retevoiul. Wygląda on tak:

Obrazek

Fotografia ze strony: http://stefansabin.wordpress.com/2012/0 ... r-baiului/ Inne zdjęcia tego schronu znajdziecie w google. Wystarczy wpisać "refugiul retevoi" i kliknąć grafikę. Są tam dziesiątki fotografii schronu - widać, że jest kultowe wśród rumuńskich turystów.

Ponowne nerwowe przeglądanie fotek Basi - już po raz tysiąc setny pierwszy... i BINGO!!!! Jeeeest!!!

Obrazek

Chatka zupełnie się przez te czterdzieści lat nie zmieniła. Leżąca kilka kilometrów na zachód od niej cabana Susin przepoczwarzyła się w straszliwe, obite tworzywami sztucznymi monstrum, a tutaj przetrwał taki zupełnie z innego świata budyneczek! Niebywałe!

I budujące!

A zatem nastąpiła mała korekta w rekonstrukcji przejścia z 1973 r. Pierwszy dzień to zapewne trasa: Predeal - cabana Susai - refugiul Retevoiul i obok tego schronu rozbicie namiotów. Drugi dzień to przejście z refugiul Retevoiul przez przełęcz pod Vârful Ţigailor i następnie wędrówka w stronę cabany Rentea. Jeszcze w tym dniu grupa musiała pójść dalej, w kierunku wschodnim - inaczej trasa w tym dniu byłaby zdecydowanie za krótka. Prawdopodobnie także w tym dniu nasi poprzednicy przecięli również transkarpacką szosę 1A (tę z Braszowa do Ploeşti i Bukaresztu). Gdzieś tam przy tej szosie znajdowało się - na szlaku czerwonego trójkąta - schronisko Babarunca.

Może to ten budynek z naszych czarno-białych fotografii?

Obrazek

Niestety - chyba jednak nie. Babarunca - przynajmniej ta dzisiejsza - jest zupełnie inna.

Ale i tak jest w naszym górskim śledztwie dobrze. Coś już wiemy. Pod Teslą chyba nie nocowali, bo nie ma żadnych fotografii zakładanych przez grupę biwaków, na których widać byłoby dość charakterystyczną polanę i jeszcze bardziej charakterystyczne wapienne skałki. A zatem spod Tesli musieli iść dalej na wschód, czyli wchodzić od strony zachodniej na grzbiet główny gór Ciucaş.

Z polany pod Teslą grzbiet Ciucaş wygląda tak:

Obrazek

ze strony: http://www.carpati.org/jurnal/muntii_ci ... nuri/1441/

Natomiast wśród "naszych" czarno-białych fotografii znajdujemy takie ujęcie:

Obrazek

... i jeszcze takie

Obrazek

No to już wszystko jasne - jeszcze mały oddech na grzbieciku pomiędzy Teslą a grzbietem głównym Gór Ciucaş...

Obrazek

... i można iść w kierunku skał na grzbiecie, z których pierwsza z prawej, taka trochę asymetryczna, to niewątpliwie skała, którą nazwano Wieżą Goliata (Turnul Goliat)

Obrazek

Skały te od strony grzbietu wyglądają właśnie tak - widać zarówno Teslę, a na prawo od niej, już na grzbiecie głównym Gór Ciucaş trzy ważne skały - najniżej leżącą Turnul de Jos (Wieża Dolna), nieco wyżej położoną Turnul Roşu (Czerwoną Wieżę) i najwyżej położoną Turnul Goliat.

Obrazek

I w tym miejscu, już na grzbiecie Gór Ciucaş, a dokładnie na przełęczy Şaua Ţigǎilor (1745 m n.p.m.), zeszły się ponownie nasze ścieżki.

Ścieżki studenckiej ekipy z 1973 r. ...

Obrazek

... oraz naszej grupki z 2013 r.

Obrazek

Wspólnie już możemy wędrować grzbietem do Vârful Ciucaş, a być może i dalej.

Jesteśmy zatem chyba w najbardziej skalistej części Karpat Zakrętu, a może nawet i całych Karpat Wschodnich (chociaż w tym miejscu miłośnicy Gór Hasmaş i Ceahlau mogliby się nieco obruszyć)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W pewnym momencie zapomnieliśmy jednak o czarno-białych fotografiach, gdyż bardziej pochłonęły naszą uwagę czarne borówki. W ostatniej chwili zauważyliśmy, że z naprzeciwka nadchodzi grupka rumuńskich studentów, spotkanych dzień wcześniej na grani i nocujących na grzbiecie podczas burzy. Przeżyli!!!

Obrazek

I tak idąc sobie na wschód, następnie odbijając nieco na północ znaleźliśmy się już blisko najwyższych partii Gór Ciucaş. Trzeba się było tylko jeszcze wdrapać na ich najwyższy wierzchołek.

Idąc w stronę szczytu natknęliśmy się, tuż pod jego wierzchołkiem, na taki powalony betonowy obelisk.

Obrazek

Trzeba było go "zaklepać"

Obrazek

Dlaczego?

Bo to nie byle jaki obelisk!

Stał on sobie kiedyś na szczycie Vârful Ciucaş

Obrazek

No tak, był kiedyś taki przewodnik SKPS Marek Mądrala, który pokazywał roztaczające się ze szczytu panoramki Basi, musiał się zatem znaleźć inny przewodnik, który to samo pokaże jej córce Oli

Obrazek

Jakbyśmy cofnęli się w czasie...

Obrazek

Czy to było wczoraj?

Obrazek

Obrazek

Gdzieś tam wcześniej w tym tekście pisaliśmy, że Ola także swoim DNA związana jest z wyprawą sprzed 40 lat. Ale nie w 50% - nie, absolutnie nie! Na tym przejściu spotkali się po raz pierwszy Basia z Wojtkiem, przewodnikiem ze Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich z Rzeszowa. Tak, to właśnie Tato Oli. Krótko mówiąc - zgodność "rumuńskich" genów u Oli jest stuprocentowa.

Obrazek

A na naszym przejściu z 2013 r. w rolę Taty Oli na kilkadziesiąt sekund wcielił się Piotruś. W cywilu również tato Oli - ale oczywiście innej. Nie tylko to zadecydowało o wyborze aktora (Zbysiu też ma córką Olę; ja natomiast mogę się pochwalić Ulą), ale przede wszystkim staż w kole.

Obrazek

I tak siedzieliśmy sobie, siedzieliśmy na szczycie Ciucaşa, trochę też postaliśmy, ktoś nawet przyklęknął...

Obrazek

... aż tu nagle zaczęło mżyć. Trzeba zatem uciekać. Najlepiej najpierw do schroniska Ciucaş.

Po drodze było naprawdę ładnie

Obrazek

Mijaliśmy naprawdę efektowne skały: Sfârleaza (Bąk) oraz Babele la Sfat (Plotkujące staruszki)

Obrazek Obrazek

Obrazek

Z grzbietu do schroniska przechodzi się przez bardzo malownicze najwyższe piętro suchej w tym miejscu(przynajmniej latem) doliny Valea Chiruşca

Obrazek

Obrazek

W końcu dotarliśmy do schroniska. Urodą ono nie powala.

Obrazek

Obrazek

A jeszcze kilka lat temu stała w tym miejscu taka mała chatynka. Też miała status schroniska. Pozostały po niej tylko zdjęcia i taki obrazek na ścianie dzisiejszego schroniska.

Obrazek

Dzisiaj - w środku restauracja... Z kelnerami!!!

Obrazek

Gdzieś pod tym starym schroniskiem zrobiono Basi tę fotografię (dane ze szlakowskazów są identyczne, jak na dzisiejszych tabliczkach). Chata była tak mała i niepozorna, że zupełnie wypadła z głowy Olka i Basi!!!

Obrazek

Ale, że jednak Basia & Co. znajdowała się w 1973 r. w tym miejscu, przekona ją chyba na pewno ta fotografia z jej Olą, czy może raczej ostatnim plan tego zdjęcia

Obrazek

Jeszcze jedna fotografia dawnej cabany Ciucaş, znaleziona gdzieś w internecie - tak tu było jeszcze kilka lat temu

Obrazek

Ze strony: http://dani-anke.blogspot.com/2006_08_01_archive.html

Z dawnych schroniskowych klimatów ostał się tylko tutejszy psiak (może i u niego DNA jest takie jak u tutejszych psów z 1973 r.), który najwyraźniej zakochał się w Piotrku - z wzajemnością zresztą.

Obrazek

Czekając na zamówioną "ciorbę de burtę" (oczywiście!) wyszedłem na chwilę przed schronisko i rzuciłem okiem w stronę Vârful Ciucaş. Przestało padać, mgły się podnosiły. Ładnie, ale widoczek psuł maszt wieży przekaźnikowej.

Obrazek

Nagle, dreszczyk na plecach... obrót na pięcie i bieg do schroniska po kopertę z czarno-białymi zdjęciami.

Obrazek

No, mam Was Kochani...

Obróciłem się za siebie... Takie coś, jeszcze we mgłach

Obrazek

A wśród fotografii takie ujęcie. To samo miejsce, jedynie trochę węższy kąt obiektywu. A zatem spali właśnie tutaj, przy samym schronisku Ciucaş.

Obrazek

... i mimo, że nikomu nie polecam zupy "ciorba de burta" z cabany Ciucaş - bo wyjątkowo droga, źle doprawiona i obiektywnie po prostu niedobra, z jakiegoś dziwnego powodu obiad w schronisku będę długo dobrze wspominał. A o dwóch wypitych tam piwach złego słowa nie powiem!!!

Trochę smutno było schodzić ze schroniska Ciucaş do naszej dwudniowej bazy w schronisku Silva. Raz - że trzeba było przejść około półtora kilometra drogą, którą wytrasowano podczas budowy nowego schroniska. Drogą wyjątkowo ohydną

Obrazek

Obrazek

a dwa - że to był ostatni wieczór Piotrka z nami. Następnego ranka musiał ewakuować się, niestety, do Wrocławia. Na dłuższy z nami pobyt nie dostał od swojego szefostwa urlopu.

Obrazek

Po powrocie do "Silvy" najpierw Piotr opracował logistykę swojego powrotu do Wrocławia

Obrazek

Obrazek

A potem miała miejsce impreza przy cujce, piwie i gitarze. Przy gitarze już niestety ostatnia, gdyż instrument powędrował z Piotrusiem do Wrocławia.

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 13 maja 2014, 20:48

b]Sobota, 24 sierpnia 2013 r.[/b] Dzień ósmy wędrówki.

Zaczął się wcześnie. Dla Piotrka. Spał może trzy godziny. Gdzieś około wpół do szóstej wyszedł z naszego domku. Zszedł na dół, w stronę cywilizacji (jej pierwszy przebłysk, czyli "uroczą" cabanę Muntele Roşu, miał już po dwustu kilkudziesięciu krokach), aby przez Braszów i Budapeszt wrócić do Wrocławia.

Obrazek

Dospaliśmy jeszcze dwie godziny i około ósmej pobudka. Wstawało się jakoś ciężko, jakoś ciężko robiło śniadanie. Plecaki, obiektywnie lżejsze, też były jakieś wyjątkowo w tym dniu ciężkie. I ciężko się szło. Na pewno nie pomagało nam to, że przez niemal dwie pierwsze godziny powtarzaliśmy trasę robioną już półtora dnia wcześniej. Wtedy wchodziliśmy na przełęcz La Rǎscruce (1805 m n.p.m.) bez plecaków. Teraz na ciężko i w ciężkiej atmosferze. Nie, nie pomiędzy nami, tylko tej związanej z pogodą. Czuło się, że zaraz z nieba lunie. I że nie będzie to przelotny deszcz, taki jaki spotkał nas dzień wcześniej podczas zejścia ze szczytu Ciucaş, a który przeminął w czasie naszego pobytu w schronisku, tylko znacznie solidniejsze lanie.

Obrazek

Takie jak przedwczoraj, to na naszej sobotniej trasie były tylko stada owiec i kóz. Niektóre psy już nas chyba nawet rozpoznawały.

Obrazek

Obrazek

O tym, że w powietrzu wisiał deszcz, świadczyła też przejrzystość powietrza. Wystarczy ją porównać z czwartkową, która przecież też idealna nie była. To ta z soboty:

Obrazek

... i przypomnienie czwartkowej

Obrazek


Czekaliśmy zatem na dosłowne "wyroki niebios". Zresztą, mieliśmy tyle dni świetnej pogody, że dzień czy dwa deszczu da się przeżyć. Tym bardziej, że schodziliśmy już w nieco niższe góry, w których pogoda powinna być nieco lepsza niż w najwyższych masywach.

Doszliśmy do znanej już nam przełęczy La Rǎscruce, zrzuciliśmy plecaki, ale tylko na moment. Bo przecież może zaraz zacząć padać. Jeszcze więc kawałeczek na północ, niespełna kilometr, do następnej przełęczy, znacznie niż La Rǎscruce ważniejszej. Przełęcz Gropşoare, bo o niej mowa, mimo że niższa od La Rǎscruce, gdyż ma "tylko" 1663 m, znajduje się w grani głównej Gór Ciucaş, a zatem i głównego grzbietu Karpat. Jest też zwornikiem dla dwóch grzbietów bocznych odchodzących od grzbietu głównego - grzbietu Gropşoare skierowanego na południe, poznanego przez nas w czwartek, oraz znacznie mniej atrakcyjnego i niemal całkowicie zalesionego grzbietu Piatra Laptelui, dość niskiego (do 1579 m n.p.m.) i odchodzącego na północny wschód.

Na przełęczy Gropşoare zostaliśmy nieco dłużej.

Obrazek

Po pierwsze, żeby jeszcze raz pomyśleć o naszej dalszej marszrucie, czy też raczej utwierdzić się w przekonaniu, że zaplanowana wcześniej trasa jest tą właściwą. Patrząc z przełęczy na zachód, z lekkim odchyleniem w kierunku północnym, widzi się główny grzbiet Gór Ciucaş (i Karpat) biegnący w stronę najwyższej kulminacji tych gór, czyli szczytu Ciucaş.

Obrazek

Tego fragmentu grzbietu wcześniej nie poznaliśmy. Nie byliśmy tam ani w czwartek, gdy zwiedzaliśmy grzbiet Gropşoare, ani w piątek, kiedy z grzbietu głównego zeszliśmy do schroniska Silva, leżącego w dolinie po południowej stronie grzbietu. Chcieliśmy zatem ten brakujący fragmencik grzbietu głównego "dorobić" właśnie teraz - w czasie sobotniego przejścia. Nie tylko dla potrzeby "zaliczenia", ale też w celu zweryfikowania jeszcze jednej czarno-białej fotografii. Przez te dwa dni poznaliśmy już góry Ciucaş na tyle, że mieliśmy podstawy sądzić, że jedno zdjęcie mogło być wykonane tylko z jakiegoś punktu leżącego na tym nieznanym nam odcinku grzbietu. Dlatego też zaraz po zrzuceniu plecaków pobiegliśmy z Olą, poganiani przez coraz bardziej ołowiane chmury, na północny zachód - w stronę schroniska Ciucaş.

Zbysiu tymczasem oprócz pilnowania plecaków przygotowywał się mentalnie do czekającego nas przejścia przez grzbiet Albele (Culmea Albele), stanowiący dalszą, wschodnią część Gór Ciucaş. I wykonał wtedy stosowną dokumentację fotograficzną. Zrobił dobrze, bo jak się później okazało, po ponownym zejściu się naszej trójki wykonanie jakichkolwiek zdjęć było przez pewien okres czasu po prostu niemożliwe. Z pewnością domyślacie się dlaczego. Widoczne na ostatnim planie dosyć wysokie szczyty to najwyższe wzniesienia Gór Siriu - ten regularny kopulasty szczyt po lewej to Vârful Siriu (1659 m n.p.m.), na prawo od niego zaś rozległa i zarazem najwyższa w paśmie Malaia (1662 m n.p.m.).

Obrazek

My tymczasem urządziliśmy sobie z Olą może nie bieg, ale bardzo szybki marsz, przez kosówkę, splątane z nią jałowce...

Obrazek

... a następnie przez las

Obrazek

Obrazek

Nagle nas coś zatrzymało. Tak, to jest właśnie to wydedukowane miejsce. Nie było żadnej wątpliwości.

Obrazek

Obrazek

Było to miejsce oddalone zaledwie 10 minut marszu od miejsca, w którym grupa z 1973 r. rozbiła swoje namioty pod schroniskiem Ciucaş. Nie wiemy więc, czy zdjęcie zrobione zostało podczas przejścia na ciężko, w stronę następnego biwaku grupy, czy może przy okazji jakiegoś popołudniowego lub podwieczornego spaceru wokół obozowiska przy schronisku Ciucaş.

I w tym miejscu powinna się w moim wywodzie pojawić dość istotna dygresja, dotycząca trwających naprawdę długo rozważań na temat dalszego przebiegu naszej wędrówki. To zdjęcie było ostatnią dokładnie zlokalizowaną fotografią otrzymaną od Basi. Było jeszcze kilka innych wykonanych później, przedstawiających kolejkę wąskotorową w Comandau i koniec trasy z 1973 r. w Wąwozie Bicaz, ale żadnych innych, zrobionych w trakcie realizowania trasy górskiej nie udało się nam zweryfikować.

Wiedzieliśmy więc, że grupa była na szczycie Ciucaş i w pobliżu schroniska Ciucaş, gdzie rozbiła swoje namioty, zaś później - po kilku dniach - znalazła się na trasie kolejki wąskotorowej w miejscowości Comandau, leżącej ok. 40 km w linii prostej na północny wschód od szczytu Ciucaş. Jeszcze w Polsce dowiedzieliśmy się od Olka, że grupa schodząc z Gór Ciucaş przekraczała dolinę rzeki Buzǎul. Sęk w tym, że do doliny tej rzeki można dotrzeć schodząc z gór Ciucaş zarówno na północ (z niewielkim odchyleniem w kierunku wschodnim), jak i na północny wschód oraz na wschód. Którą z opcji wybrali? Jeżeli chcieli wędrować szlakami turystycznymi, a pewnie w schronisku Ciucaş zasięgnęli języka, którym szlakiem najlepiej przebijać się w kierunku północno wschodnim, tj. w stronę przełomu Bicaz, to mogli usłyszeć o trzech wariantach. Pierwsza trasa wiodła szlakiem czerwonego krzyża bezpośrednio ze szczytu Ciucaş na północ do doliny rzeki Dalghiul, która w miejscowości Vama Buzǎului wpływa do rzeki Buzǎul. Drugi wariant to przejście od schroniska Ciucaş grzbietem głównym na wschód, przez przełęcz Gropşoare i grzbiet Albiile do przełęczy Curmatura Stânei i z tego miejsca (leżącego jeszcze w grani głównej Karpat) zejście na północ szlakiem niebieskiego krzyża do doliny Buzǎul i miejscowości Vama Buzǎului, tej samej, która wspomniana została przy opisie pierwszego wariantu. Podczas realizacji tego wariantu mogło być zrobione to ostatnie przez nas zweryfikowane zdjęcie w Górach Ciucaş. Ale mogło być też ono wykonane także wtedy, gdyby grupa z 1973 r. zdecydowała się na wariant trzeci, czyli wędrówkę cały czas grzbietem głównym Karpat.

W naszych dyskusjach nad przebiegiem trasy naszych poprzedników przeważała opcja, że grupa zeszła z Gór Ciucaş jednym z dwóch pierwszych wariantów. Były one zdecydowanie krótsze od opcji trzeciej. Nie było też między Ciucaşem a Comandau tak wysokich gór, jak w przypadku wędrówki grzbietem głównym. Na przejściu do Comandau grupa decydując się na któreś z tych dwóch pierwszych wariantów oszczędzałaby przynajmniej dwa dni w stosunku do trzeciego. A to przy tak długiej marszrucie, jaką zaplanowano w 1973 r., było bardzo ważne.

My jednak zdecydowaliśmy, że pójdziemy wariantem trzecim. Może zagrały tu nasze osobiste ambicje, aby jak najdłużej trzymać się głównego grzbietu Karpat? Może jakieś inne jeszcze sprawy? Na pewno usprawiedliwialiśmy się tym, że bardzo ciężko, albo wręcz niemożliwe, będzie dokładnie namierzyć następne fotografie. Na dużej przestrzeni pomiędzy Górami Ciucaş a miejscowością Comandau rozciągają się niewysokie i zalesione, mało charakterystyczne Góry Buzau (istnieją też inne nazwy tego masywu, geografowie nie są też zgodni co do jego zasięgu), dlatego też powiązanie którejś z fotografii z konkretnym miejscem można byłoby porównywać z wygraną w totolotka. Kilka fotek przedstawiających wioski też ciężko byłoby zweryfikować. Wsie się zmieniają, nawet w Rumunii.

Ustalenie, gdzie zostało zrobione chociażby to zdjęcie, na zawsze chyba pozostanie naszym niezrealizowanym marzeniem.

Obrazek

Podeszliśmy jeszcze z Olą do schroniska Ciucaş, licząc że może pojawi się jeszcze jakaś jedna fotograficzna niespodzianka.

Obrazek

Niespodzianki nie było, natomiast niebiosa spełniły swoje groźby i obietnice. W drodze powrotnej do Zbysia złapał nas deszcz. Zbyszek czekał na nas już "zapelerynowany".

Nam z Olą nie pozostało nic innego, jak pójść najpierw w jego ślady...

... a później powlec się na wschód. Przechodząc najpierw przez grzbiet Albele. Nie jest on długi, mierzy niespełna 2 km długości. Co jakiś czas pojawiają się znaki szlaku, a właściwie szlaków, tak trochę chaotycznie i bez sensu, bo napotykamy tam czerwone paski, czerwony trójkąt i niebieski krzyż. Coś z tego jest już pewnie nieaktualne, ale wszystkie wyglądają, jakby były wymalowane jeszcze za czasów Ceausescu. Szlakami nie należy się przejmować, tylko iść grzbietem lub ścieżką trawersującą ten grzbiet od południa, w kierunku wschodnim.

Obrazek

Po jakimś czasie doszliśmy do dość ładnego miejsca - przełęczy Curmatura Stânei (1435 m n.p.m.). Jest to szerokie siodło z niewielkim jeziorkiem, w deszczu przypominającym bardziej jakieś bajoro - lazurowe niebo w tym dniu w jego wodach się nie odbijało. Mimo, że ładne i z pięknie pokrytymi rdzą szlakowskazami (te to z pewnością pamiętają czasy Słońca Karpat), to nie zrobiliśmy w tym miejscu ani jednej fotografii. Niebo chyba chciało nas wygonić z tych gór. Zresztą akurat tutaj dawało nam jakieś szanse na honorny wycof - na północ, proszę bardzo, jest szlak niebieskiego krzyża, prowadzący w stronę miejscowości Vama Buzǎului (teoretycznie mógł to być szlak wykorzystany przez uczestników eskapady w 1973 r.), na południe szlak niebieskiego pasa. Ten doprowadziłby nas do miejscowości Cheia, leżącej u południowych stóp Gór Ciucaş.

Lecz my w tym miejscu wybraliśmy drogę grzbietową, oznaczoną czerwonym paskiem. Do jakiejś cywilizacji mogliśmy idąc tym szlakiem dojść najwcześniej po dwóch dniach wędrówki. I tak w ten deszcz zdecydowaliśmy się na tę dla nas jedyną "ideologicznie słuszną" opcję.

Za przełęczą Curmatura Stânei grzbiet gwałtownie skręca na południowy wschód. Ten fragment grzbietu głównego Gór Ciucaş, określany jako grzbiet Vǎii Stânei (Culmea Vǎii Stânei), stanowi wschodnie zamknięcie tych gór. Dochodzi do głęboko wciętej przełęczy Boncuţa (1078 m n.p.m.), rozdzielającej Góry Ciucaş od Gór Tataru. Charakter połoninny ma tylko nieco wyższa północna część grzbietu Vǎii Stânei, dochodząca do 1470 m n.p.m.

Obrazek

Obrazek

Na jakieś przystanki na trasie decydowaliśmy się tylko pod drzewami. Potężne świerki stanowiły na tyle ochronę przed deszczem, że można było nawet wyciągnąć na wierzch aparat fotograficzny. Posiłki, nadzwyczaj "doraźne", spożywaliśmy na stojąco. Trawa i mech nawet pod świerkami były tak przesycone wodą, że nikomu nie chciało się choćby na minutę przysiąść. Zresztą nasze miny, cokolwiek mało radosne, mówią wszystko.

Obrazek

Obrazek

W pewnym momencie weszliśmy w las. Niesamowity. Przez kilka kilometrów rozglądaliśmy się za śladami pracy leśników. Przyciętych pni drzew, konarów. Jakichś dochodzących do grzbietu duktów leśnych. Na próżno - las wyglądał tak, jak zapewne wyglądał przed kilkuset laty.

I mimo, że cały czas padało, było w tym lesie jakoś tak bardzo uroczyście.

Obrazek

Obrazek

Nawet Ola kłaniała się leśnym bóstwom.

Obrazek

Obrazek

Ta przesycona deszczem urocza leśna monotonia (wiem, że sformułowanie trochę bez sensu, ale pozostanę przy swoich słowach) od czasu do czasu miała jakiś antropogeniczny przerywnik. W pewnym momencie natknęliśmy się na całe pole lejów, wyraźnych i na pewno nienaturalnych zaklęśnięć w ziemi. W niektórych z tych lejów rosły wiekowe już drzewa, świadczące, że metryka tych obiektów musi być mocno odległa w czasie. Przypominały one Oli i mi znane nam z naszych archeologicznych poszukiwań relikty dawnego, nawet średniowiecznego, górnictwa rud metali kolorowych. Podobne pola górnicze występują nie tylko w Sudetach, Szumawie, Rudawach i innych pasmach tzw. Starych Gór Europy Środkowej, ale i w słowackiej i ukraińskiej części Karpat. Możliwe, że i ten wschodni kraniec Gór Ciucaş miał w przeszłości swój górniczy epizod. Warto byłoby spojrzeć do historycznych opracowań dotyczących dziejów miejscowości leżących u podnóża tych gór. Może znalazłyby się wówczas jakieś dane potwierdzające nasze przypuszczenie.

Obrazek

A później znowuż wędrówka przez zaczarowany las.

Obrazek

Obrazek

I gdzieś w tym lesie weszliśmy na niezbyt wybitny, ale pokryty zlepieńcowymi skałkami szczyt Colţii Boncuţei (Zęby Boncuty), liczący 1456 m n.p.m., a następnie, jakieś półtora kilometra dalej... wyszliśmy z mapy.

Od razu wyjaśniam. Od pierwszego dnia naszej rumuńskiej "aktywności górskiej", czyli sobotniej wycieczki w Góry Bucegi, korzystaliśmy praktycznie z jednej mapy. Ogromnej płachty w skali 1:70 000, opracowanej przez węgierskie wydawnictwo kartograficzne Dimap, a zatytułowanej "Cinci munţi din Curbura Carpaţilor Piatra Craiului - Bucegi - Postǎvarul - Piatra Mare - Ciucaş" (Pięć pasm górskich Karpat Zakrętu - Piatra Craiului - Bucegi - Postǎvarul - Piatra Mare - Ciucaş). Już w tytule tej mapy jest kilka błędów, gdyż ani Bucegi, ani Piatra Craiului nie należą do Karpat Zakrętu, a poza tym mapa obejmuje jeszcze duże partie trzech innych pasm - Leaota, Baiului i Grohotiş. Nie jest to jednak istotne, ważniejsze jest to, że mapa ta nam dobrze służyła przez ponad tydzień marszu. Ale wreszcie z niej wyszliśmy.


Obrazek

Nie jest to mapa doskonała. Jedną z wad jest jej wielkość. Rozkładanie jej nawet przy bezwietrznej i bezdeszczowej pogodzie wnerwiało. Odpowiednie składanie, aby podczas wędrówki mieć wgląd jedynie w dwa-trzy sektory, to był tylko półśrodek. Przy takiej wielkości i "masie" papieru częste przekładanie mapy uszkadzało papier. Mapa się przecierała i rwała. Ale się sprawdziła. Chociaż jej redaktorzy, jeśli już zaproponowali taki ogromny jej format, to mogli jeszcze jej prawą krawędź przesunąć o 4 centymetry "na wschód". Tyle mniej więcej brakuje tej mapie, aby mogła być na niej zaznaczona przełęcz Boncuţa i źródliskowa część doliny rzeki Buzǎul, zamykające góry Ciucaş od strony wschodniej.

Dlatego też na ostatnich kilometrach wędrówki przez Góry Ciucaş korzystaliśmy z dość ciekawej mapy "Munţii Ciucaş", wydanej w 2000 r. jako dodatek do nieistniejącego już czasopisma "Munţii Carpaţi". Rysunek mapy wydaje się być dosyć siermiężny, ale treść jest naprawdę dobra - i co najważniejsze - od strony wschodniej dochodzi nie tylko do przełęczy Boncuţa, ale i obejmuje duże partie sąsiadujących z Ciucaşem od wschodu gór.

Obrazek

I tak z nową już mapą dotarliśmy - jeszcze w deszczu - do dużej polany. Roztaczał się z niej jeszcze dość ograniczony widok na kolejne pasmo Karpat Zakrętu. Gdzieś tam będziemy wędrować w następnym dniu.

Obrazek

Cała łąka pokryta była bardzo dużymi purchawkami, których jednak... nie fotografowaliśmy. Dlaczego?

Bo u nas w Sudetach, a dokładniej na Gromniku, są większe i ładniejsze (a co? trzeba się pochwalić!)

Obrazek

Weszliśmy na tę łąkę i dosłownie po minucie, może dwóch, przestało padać. Chyba pierwszy raz w tym dniu - a zbliżała się już piąta po południu - można było usiąść i coś przegryźć.

Obrazek

Można też było wyjąć i przestudiować mapę. Właśnie tę nietypową mapę stanowiącą dodatek do rumuńskiego czasopisma turystycznego.

Obrazek

I wyczytać z niej, że do przełęczy Boncuţa to już najwyżej trzy rzuty zbysiowego kapelusza (czyli tak około kilometra). Ten ostatni odcinek wiódł przez rzadki las.

Obrazek

A Ola dalej nasłuchuje, co leśne duszki gadają... Pewnie, że stoi "dupa copac", czyli "za drzewem".

Obrazek

Powoli zaczynamy się żegnać z Górami Ciucaş. Jeszcze tylko zejście na przełęcz Boncuţa (1078 m n.p.m.). Za nią jest już następne pasmo górskie. Na wielu mapach, zwłaszcza tych starszych, przełęcz ta oddziela Ciucaş od Gór Siriu, ostatnio jednak coraz więcej geografów przychyla się do sądu, że sąsiadujący z Górami Ciucaş fragment "dawnych" Gór Siriu to odrębne, aczkolwiek niewielkie i dość niskie pasmo, również stanowiące część Karpat Zakrętu. Liczące raptem kilkanaście kilometrów długości pasmo nazwano Górami Tataru (Munţii Tǎtaru), zaś jego najwyższym szczytem jest - jakżeby inaczej - Tǎtaru Mare o wysokości 1477 m n.p.m. Mimo, że stosunkowo niskie, to jednak bardzo duża część masywu przekracza swą wysokością górną granicę lasu i sięga piętra połonin.

Ale najpierw schodzimy do przełęczy Boncuţa. Opadająca od niej na północ dolina, czyli w lewą stronę fotografii, to źródliskowa partia doliny rzeki Buzǎul, której pierwszych kilka kilometrów ma jednak inną nazwę - Feţei. Dopiero po przyjęciu kilku niewielkich dopływów od strony wschodniej nosi już nazwę Buzǎul. W tym miejscu płynie ona na północ, okazuje się jednak, że po półtoradniowej wędrówce będziemy musieli tę rzekę przekroczyć. Ale wtedy wciśnięta pomiędzy Góry Siriu a Góry Podu Calului rzeka Buzǎul kierować będzie swoje wody nie na północ, lecz w kierunku południowo-wschodnim. Będzie wtedy okazja powiedzieć o tej rzece nieco więcej. Bo warto.

Obrazek

Jeszcze fotka na ścisłej osi przełęczy - plecaki są już w górach Tataru.

Obrazek

Na przełęczy byliśmy około wpół do szóstej. Postanowiliśmy podejść jeszcze nieco wyżej i w pierwszym dogodnym miejscu rozbić namioty. W dwadzieścia minut zrobiliśmy około 150 m w pionie i dystans około 1,3 km. Niezłe tempo, bo to około 3 punkty na GOT. A powód pośpiechu był prozaiczny. Poganiał nas zbliżający się deszcz.

Miejsce na biwak znalazło się samo. Idealne nie było. Wody mieliśmy tyle, ile przynieśliśmy ze sobą w butelkach. Ale najważniejsze to to, że już o godzinie osiemnastej nasze namioty stały. Można było brać się za robienie obiadu, podwieczorka (kisiel) i kolacji.

Obrazek

Obrazek

Biwak założyliśmy w miejscu, w którym do ścieżki grzbietowej, zwanej tu Plaiul Boncuţa, dochodzi od południowego zachodu Plaiul Cetaţii. Miejsce jest zalesione, jedynie w stronę gór Ciucaş mieliśmy dosyć mocno ograniczony widok.

Obrazek

Wyczytaliśmy z mapy, że blisko, może półtora kilometra od naszego biwaku, znajduje się cmentarzyk z I wojny światowej. Padało, daliśmy sobie więc z nim spokój.

Trochę pogadaliśmy i dokonaliśmy rozśrodkowania do naszych namiotów.

Jeszcze tylko Ola z sąsiedniego namiotu rzuciła nam, że słyszy z pobliskich krzaków krzątaninę jakiegoś zwierzaka, jej zdaniem niedźwiedzia (a może powiedziała to nawet nieco wcześniej, ale tak jest bardziej dramatycznie :) ), i już spaliśmy.


C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 18 maja 2014, 01:39

Niedziela, 25 sierpnia 2013 r. Dziewiąty dzień przejścia.

W nocy padało. Nie było sensu wstawać przed siódmą, bo... ciągle lało. Bębnienie kropel o dachy namiotów trochę zelżało gdzieś około wpół do ósmej, kwadrans później ucichło. Można było wyjść na zewnątrz i rzucić okiem na otaczający nasz światek świat.

Nad Ciucaşem chmury, nad przełęczą Boncuţa chmury, w powietrzu wilgoć.

Obrazek

Z namiotu Oli krzyki, że ją w nocy podlało i ma teraz puch marny, bo mokry.

Obrazek

Że ta przerwa w deszczu to taki kaprys niepogody to było pewne, dała nam ona po prostu szansę na zwinięcie namiotów. I za to jej dzięki. Wielkie.

Śniadanie było tak szybkie, że nawet go migawki naszych aparatów nie uchwyciły. Jeszcze szybciej spakowaliśmy plecaki i można było wyruszać na trasę.

Oczywiście - już w deszczu!!!

Obrazek Obrazek

Obrazek

Wędrujemy więc, kierując się w stronę przełączy Tabla Buţii (ok. 1340 m n.p.m.), znajdującej się mniej więcej w połowie długości Gór Tǎtaru. Pisałem wcześniej, że Karpaty Zakrętu są mocno "zakręcone". Tu, w Górach Tǎtaru, mamy tego wyraźny przykład. Fragment głównego grzbietu Karpat na swoim odcinku od Przełęczy Boncuţa do Przełęczy Tabla Buţii jest zarazem "tylko" bocznym grzbietem Gór Tǎtaru. Pasmo to ma przebieg południkowy i cała południowa część tego pasma, od przełęczy Tabla Buţii na południe, postrzegana z perspektywy tego pasma stanowi część jego grzbietu głównego, natomiast patrząc przez pryzmat ogólnokarpacki, to ten fragment Gór Tǎtaru to tylko jakiś podrzędny, opadający w kierunku południowym boczny grzbiecik. Ot, takie geograficzne zawiłości .

Ale na razie wędrujemy sobie płajem Boncuţa upajając się roztaczającymi się z niego widokami. Ciucaş cieszy nasze oczy, ale tylko jego wschodnia i północno-wschodnia część. To co najwyższe i najciekawsze w tym paśmie ukryło się w deszczowych chmurach.

Obrazek

I tak dotarliśmy do przełęczy Tabla Buţii.

Obrazek

Obrazek

Widok z przełęczy był jeszcze bardziej zapierający dech w piersi niż kilkanaście minut wcześniej.

Obrazek

Na tyle ekscytujący, że Zbyszek postanowił uwiecznić co nieco na karcie pamięci swojego aparatu.

Obrazek

Kilka chwil odpoczynku, jakieś suszone morele lub rodzynki... i można było zanurzyć się ponownie w mgły Tǎtaru.

Olu, ty pierwsza...

Obrazek

Znaleźliśmy się zatem na głównym grzbiecie Gór Tǎtaru. Szczyty tam niewybitne, grzbietowy płaj plącze się między porośniętymi trawą wierzchołkami, nieraz na nie wchodząc, nieraz trawersując, łącząc bacówki rozrzucone w różnych częściach "tatarskiej" połoniny.

Obrazek

Obrazek

Wędrując w deszczu nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy znaleźliśmy się na najwyższym szczycie Gór Tǎtaru - Tǎtarul Mare (1476 m n.p.m.). Gdyby nie mapa,która mówiła nam, że szlak wiedzie przez ten szczyt...

Obrazek

...oraz kilka późniejszych spojrzeń za siebie, z których wynikało, że szczyt tej najwyższej na fotce górki rzeczywiście mieliśmy pod naszymi stopami...

Obrazek

to chyba byśmy nie uwierzyli, że weszliśmy na kulminację tych gór.

W pewnym momencie przypomnieliśmy sobie o cmentarzyku żołnierzy z I wojny światowej, znajdującym się w pobliżu miejsca naszego ostatniego noclegu.

Obrazek

Znajdowane na tatarskim płaju pamiątki z czasów Wielkiej Wojny były wręcz dosłownie "namacalne"

Obrazek

Wędrówka przez Góry Tǎtaru to takie swoiste zmierzenie się z pewnym stereotypem, często obecnym w mentalności polskich turystów. Takim mianowicie, że karpackie bacówki (w języku rumuńskim określane jako "styny", w mianowniku "styna", zapisywana jako "stâna") to budynki nietrwałe, funkcjonujące najwyżej kilkanaście lat. Nic bardziej błędnego. To, że są one wykorzystywane sezonowo, od połowy wiosny do wczesnej jesieni, nie oznacza, że jest to budownictwo efemeryczne. Bardzo często konfrontując stare austro-węgierskie mapy z 2 połowy XIX w., jeszcze takie, w których wysokość odzwierciedlano nie poziomicami, ale tzw. kreseczkami, z mapami nam współczesnymi, ze zdumieniem stwierdzamy, że np. zasięgi lasów, przebiegi dróg, granice miejscowości uległy nieraz dość radykalnym zmianom, natomiast bacówki, często mające swoją własną i określoną na mapie nazwę, znajdują się ciągle w tych samych miejscach. Dlatego też podczas naszych górskich wędrówek po rumuńskich Karpatach do dzisiaj można korzystać z opracowanych jeszcze w latach 70. i 80. minionego wieku map dołączanych do poszczególnych tomików przewodników z serii "Munţii noştri" (Nasze góry), a których to map skany dostępne są w internecie. Bo bacówki są na nich pozaznaczane, stanowiąc zarazem świetny punkt orientacyjny.

O wyborze miejsca na założenie bacówki pisano już wiele: że musi znajdować się w tym miejscu woda (o, to ważne dla wędrujących po górach), że dochodzące z dolin do nich płaje i ścieżki winny być dopasowane do sił przepędzanego stada, a nie człowieka, czy tym bardziej kół samochodu. Zwracano też uwagę na wiele innych kwestii. Pisano o tym nie tylko w opracowaniach naukowych, przede wszystkim etnograficznych, ale także w literaturze pięknej - z wielką pasterską epopeją "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza w pierwszoplanowej roli. Vincenzowska "Prawda starowieku" to nie tylko chyba najpiękniejszy w całej światowej literaturze opis życia na połoninie, ale przede wszystkim - tak uważam - przekaz o trwałości i nienaruszalności tego świata. Nienaruszalności przez setki lat, ale z nieubłaganym kresem. I kresu tego Vincenz był świadom, biorąc się za pisanie - jeszcze w okresie międzywojennym - pierwszego tomu swojego dzieła. A trzy, cztery dziesięciolecia później, gdy otoczony szczytami szwajcarskich Alp, wystukiwał na klawiaturze swojej maszyny do pisania kolejne linijki trzech następnych tomów swojego eposu - "Listów z nieba", "Zwady" i "Barwinkowego wianka" - chyba już był tego kresu pewien. I nie chodzi tu wyłącznie o aspekt technologiczno-produkcyjny pasterskiego życia na połoninach. Bo ten po II wojnie światowej, mimo zupełnie nowej sytuacji politycznej i gospodarczej w dzisiejszych Karpatach ukraińskich, nie uległ całkowitemu zanikowi (chociaż, patrząc z dzisiejszej perspektywy, w Czarnohorze i w dużej części Czywczynów już tak). Chodziło bardziej o nie mające według Vinzenza analogii w innych górach, również w Tatrach i na Podhalu, niewyobrażalnie silne powiązanie życia na połoninach i w dolinach. I okazuje się, że czynnikiem ważniejszym w tym sprzężeniu, determinującym niemal wszystkie aspekty kultury społecznej i duchowej Hucułów, było właśnie "życie połoniny". Zresztą, co będę pisał, sięgnijcie do tekstów Vincenza.

I o takich bacówkowych sprawach i sprawkach rozmyślałem idąc sto pięćdziesiąt metrów za Olą i Zbyszkiem i próbując od czasu do czasu przyjrzeć się mijanym bacówkom (a nie było to łatwe, gdyż deszcz cały czas zalewał oczy; fotografowanie ich też było utrudnione). A teraz Wam zawracam tymi sprawami głowę. Ale to nie moja wina, że w 1981 r. lektura "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza dość mocno wpłynęło na mnie i całkowicie odwróciła moje spojrzenie na góry i na to, co znaleźć można w górach.

Właśnie minęliśmy bacówkę z dachem krytym ceramiczną dachówką. Widok to rzadko spotykany, ale jednak nie tak całkiem odosobniony.

Obrazek

Chyba była to bacówka należąca do zamożniejszych gospodarzy. Na drodze wiodącej obok niej znajdowały się ułamki kafli piecowych. Pochodziły najpewniej z rozebranego pieca w tej bacówce, albo może raczej jej poprzedniczce. A piec kaflowy w stynie - oj, to już naprawdę rzadkość.

A my dalej zanurzamy się w mgły i deszcz.

Obrazek

Przeskakując z górki na górkę...

Obrazek

... od stada do stada,

Obrazek

Obrazek

ciesząc się, że od czasu do czasu przestaje padać i pojawiają się jakieś widoki.

Obrazek

W czasie tych przejaśnień ważniejszy od widoków jest jakiś krótki odpoczynek...

Obrazek

Schodząc z Gór Tǎtaru do głębokiego obniżenia rozdzielającego to pasmo od Gór Siriu spotkaliśmy przedstawicielkę dawno nieoglądanego przez nas gatunku karpackiej fauny.

Obrazek

Szlak w tym miejscu poprowadzony jest "dziwnie".

Obrazek

I to słowo "dziwnie" jest chyba dobrym określeniem. Szlak kluczył, tworzył jakieś meandry w lesie, schodził ze ścieżki, aby po kilkuset metrach ponownie na nią wejść, a następnie znów zapętlić, przeciąć ścieżkę i cofnąć się kilkaset kroków w stronę Gór Tǎtaru. Znaleźliśmy się, cały czas idąc szlakiem, przynajmniej sto metrów niżej od przełęczy pomiędzy górami Tǎtaru a Siriu. Idąc ściśle grzbietem zapewne już dawno weszlibyśmy w Góry Siriu. Tutaj, gdzie nas szlak zaprowadził, dojście do tych gór trwało i trwało. Ktoś, kto kiedyś wytyczał ten szlak zapewne kierował się jakąś logiką. Ale jaką? Tego nie mogliśmy dociec.

W pewnym momencie, chyba w najniższym punkcie tego pełnego meandrów "trawersu", w lesie pojawiły się jakieś wały, groble i inne ślady jakiejś dawnej osady. Czuło się, że została ona dawno opuszczona. Czy założyli ją Dakowie, czy powstała w średniowieczu lub czasach nowożytnych jako refugium-schronienie żyjącej u podnóża gór ludności przed tureckimi najazdami? A może znajdowała się w tym miejscu jakaś osada produkcyjna? Może gdzieś w pobliżu były kopalnie? Może... ?

Idąca z przodu Ola dostrzegła nagle dość regularnie obrobiony kamień. Pokryty był częściowo mchem i humusem leśnym. Odezwał się w dziewczynie instynkt archeologa i po chwili wszyscy ujrzeliśmy pięknie obrobioną ręką ludzką płytę kamienną o kolistym kształcie.

Obrazek

Gdybyśmy na coś takiego natknęli się u nas w Masywie Ślęży lub w pobliżu Kamieńca Ząbkowickiego interpretacja takiego znaleziska byłaby jednoznaczna. Byłby to półfabrykat kamienia żarnowego. Ale tam? W środku gór, w znacznym oddaleniu od sadyb ludzkich. Może rzeczywiście miało to być żarno, ale mogło być to koło do kruszenia wydobywanej gdzieś w pobliżu rudy? Trudno powiedzieć.

Obrazek

Możliwe, że szlak tak dziwnie, jak wcześniej napisałem, poprowadzony, miał nas doprowadzić do tego właśnie miejsca. Jeśli tak, to powinna być to jakaś atrakcja krajoznawcza. Problem w tym, że jak dotąd nie udało nam się znaleźć (a szukaliśmy już po powrocie do Polski) jakichkolwiek informacji o tym zagubionym w lesie stanowisku archeologicznym. Czy było ono w ogóle badane przez rumuńskich archeologów. Tego też nie wiemy.

Z naszej osady leśnej ścieżka, wyjątkowo w tym miejscu kamienista, zaczęła się stromo wznosić w kierunku grzbietu. Znaleźliśmy się na trawersie grzbietu Muchia Bradului, bocznego grzbieciku Gór Siriu, ale zarazem fragmentu głównego grzbietu Karpat. Całe szczęście, że przestało padać, inaczej byłaby to przysłowiowa droga przez mękę.

Obrazek

Ale i tak ten pierwszy kontakt z Górami Siriu dał nam mocno w kość.

Obrazek

Obrazek

A same Góry Siriu? To też - jakżeby inaczej - połoniny.

Najładniejszym szczytem i jednocześnie najbardziej charakterystycznym w tych górach jest leżący w głównym grzbiecie Karpat Vârful Siriu (1657 m n.p.m.), przez długi czas uważany za najwyższy szczyt pasma.

Obrazek

Obrazek

Późniejsze pomiary wykazały jednak, że o kilka metrów wyższym wzniesieniem jest rozłożysta Mǎlaia (1661 m n.p.m.), rozdzielona od Vârful Siriu przełęczą Poarta Vanturilor (ok. 1420 m n.p.m.). Szczyt ten znajduje się w głównym grzbiecie Gór Siriu, ale już nie w głównym grzbiecie Karpat. Taka sytuacja akurat w "zakręconych" Karpatach Zakrętu nie dziwi.

Obrazek

Nie padało, kiedy dotarliśmy do Przełęczy Vanturilor. Wiedzieliśmy, że ścieżka grzbietowa wraz z biegnącym nią szlakiem będzie trawersowała szczyt Siriu od strony północnej. Przechodzić ten szczyt na ciężko, w deszczu i pod koniec dnia (na przełęczy Vanturilor pojawiliśmy się o wprawdzie o wpół do czwartej po południu, ale kawałek trasy był jeszcze przed nami) zdecydowanie nam się nie uśmiechało. A więc będąc na przełęczy zdecydowaliśmy się zrobić coś na lekko. Ale który szczyt? Vârful Siriu kusił swoją sylwetką, Mǎlaia swoją wysokością i prymatem w masywie.

Panienka z okienka zdecydowała -

Obrazek

- idziemy na Mǎlaię.

Pogoda na godzinę nad nami się ulitowała. W drodze na Mǎlaię spadło na nas zaledwie kilka kropel deszczu. Mogliśmy "zachłysnąć się" (cudzysłów tu jak najbardziej na miejscu) widokiem z podejścia na Mǎlaię na otoczenie przełęczy Vanturilor,

Obrazek

widokiem na zgrabną sylwetkę szczytu Siriu (1657 m n.p.m.),

Obrazek

widoczkiem na porośniętą jagodziskami grań Mǎlai

Obrazek

oraz leżącym u podnóża tej góry największym jeziorkiem polodowcowym w górach Siriu Lacul Vanturilor

Obrazek

Obrazek

Obrazek

A na grzbiecie trochę skałek

Obrazek

Obrazek

i oczywiście - jakżeby inaczej - borówki

Obrazek

Wreszcie szczyt Vârful Mǎlaia,

Obrazek

z którego dość mocno przymglona panorama.

Na Vârful Siriu i kocioł Vanturilor (w kierunku północnym i północno-wschodnim)

Obrazek

na jakiś boczny, południowo-wschodni grzbiet tego masywu

Obrazek

oraz na południową część Gór Siriu

Obrazek

Jeszcze kilka chwil na szczycie...

Obrazek

... i można schodzić.

Powrót na przełęcz dość mocno przyśpieszonym krokiem. Aby zdążyć do naszych peleryn. Bo zaraz się zacznie. Zaczęła się - ponowna wędrówka w deszczu.

Najpierw przez połoninę, później przez las rosnący na północnych i północno-zachodnich skłonach Vârful Siriu.

Obrazek

Zaczęła się ciuciubabka. Jak przestawało padać, to wyciągaliśmy aparaty. Bo było mokro... ale ładnie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdzieś tam na północ od nas zobaczyliśmy po raz pierwszy Góry Podu Calului, w które mieliśmy wejść w kolejnym dniu naszej wędrówki, po przekroczeniu doliny rzeki Buzǎul.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Znów zaczęło padać, znów schowaliśmy aparaty do futerałów. Padać przestało, ale aparatów już nie wyjęliśmy. Nie było już "światła". Zrobił się już zmierzch, a my ciągle wędrowaliśmy. Naszym celem była jakaś polana, co tam polana, mogłaby to być nawet najmniejsza polanka. Byle byłaby w miarę równa i nie porośnięta metrowej wysokości lepiężnikami i innymi badylami. A tu tylko takie pełne mokrych chaszczów polanki. Pierwsza, druga... dziesiąta. I wszystkie mokre, pod lepiężnikami błoto.

Gdzieś tak kwadrans przed dwudziestą pierwszą zobaczyliśmy, będąc jeszcze w lesie, jakiś "prześwit w szarości". Kolejna polana...

Kolejna polana w czternastej godzinie naszej wędrówki w tym dniu...

A na tej polanie takie coś !!!!!!! Było otwarte !!! - to zdjęcie zrobione zostało już następnego dnia.

Obrazek

Prawdziwy domek z najpiękniejszej bajki. Nie na koguciej nóżce, ale na czterech kołach. Nie ze ścianami z piernika, ale z radzieckiej stalowej blachy. A w środku piec, szerokie cztery prycze (los szykował czwartą zapewne dla Piotrka), porąbane drewno na opał (nie ruszaliśmy go, do gotowania wykorzystaliśmy tylko nasze palniki), rozwieszony sznurek do suszenia mokrych ciuchów, czysto, sucho, przestronnie.

Obok strumień z krystalicznie czystą wodą.

Przyznam się, że dawno w górach nie odczułem takiej jak w tym dniu ulgi. Żadnego rozbijania na mokro i na mokrym podłożu namiotów, żadnego późnego obiadu pod kapiącymi deszczem chmurami. Taka kwintesencja górskiej radości.

A po tej euforii porządna obiadokolacja pod najprawdziwszym dachem...

i wszystkich nas ogarniający napływ zmęczenia...

Obrazek

A później - zasłużony sen ;)

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 29 cze 2014, 21:54

Poniedziałek, 26 sierpnia 2913 r. Dziesiąty dzień przejścia.

Rano... wcześnie rano. Otwieram najpierw lewe oko, później prawe... a nad moją głową, na ścianie taki oto wisi sobie obrazek

Obrazek

No tak. Jesteśmy zatem w radzieckiej wojskowej stacji radiolokacyjnej wojsk przeciwlotniczych RKU-N. A zatem niewykluczone, że na zewnątrz może znajdować się coś takiego

Obrazek

Foto ze strony http://www.oboznik.ru/?p=29418

O tym, że w Rumunii można nieraz przypadkowo, nawet będąc na szlaku, wpakować się na miejsce ćwiczeń rumuńskiej armii wiedziałem. Przypomniały mi się obrazki sprzed kilku, czy też dwudziestu kilku lat, z Gór Rodniańskich, czy też z głównego grzbietu Fogaraszy

Obrazek Obrazek

Obrazek

Szybki skok do drzwi

Obrazek

ale na zewnątrz - na szczęście - tylko góry, góry i góry... Wprawdzie w porannych mgłach i mżawce - ale wyłącznie góry. Bez żadnych innych "demobilnych" wstawek...

Obrazek

Mogłem więc sobie już na spokojnie pooglądać to nasze pamiętające czasy socjalistycznych Rumuńskich Sił Zbrojnych (Forţele Armate Române) locum

Z półprofilu prezentowało się świetnie

Obrazek

Z profilu też niczego sobie

Obrazek

No, powiedzmy, że to en face

Obrazek

I na koniec trochę szczegółów

Obrazek

podkowa - oczywiście na szczęście. W naszym przypadku rzeczywiście się ono spełniło...

Obrazek

Aha, i jeszcze takie sympatyczne polonicum. Jedną z opon wyprodukowano w olsztyńskim Stomilu.

Obrazek

Po oględzinach tego co na zewnątrz można było przystąpić do przeglądu wewnętrznego. Już bez korzystania z latarek

Na pryczach spokojnie zmieściłoby się 5-6 osób

Obrazek

A piec? Normalny domowy piec, a nie żadna koza czy też jej substytut.

Obrazek

Konkluzja po przeprowadzonej już za widoczności wizytacji mogła zatem być tylko jedna - lepiej trafić naprawdę nie mogliśmy. Aż szkoda było się z tego naszego przypadkowo spotkanego pensjonatu zwijać. Decyzję przyśpieszył dźwięk pracujących gdzieś w pobliżu, może z 200-300 metrów od przyczepy, pił mechanicznych, przejeżdżających także w niezbyt dużym oddaleniu pojazdów i w pewnym momencie nawet ludzkich głosów. W każdej chwili mógł ktoś więc zawitać do czasowo zaanektowanej przez nas bazy. Przypuszczam, że nic wielkiego by się nie wydarzyło... ale to tylko przypuszczenie.

Śniadanie spożywaliśmy więc w dość mocno przyśpieszonym tempie.

Wreszcie wyjście.

Obrazek

Spojrzenie na zegarek i okazuje się, że nie było to wcale aż takie wczesne wyjście. Było już dobrze po dziewiątej. Zresztą, po zaaplikowanej dzień wcześniej dość sporej dawce marszu nigdzie się w tym dniu nie śpieszyliśmy. Plan na ten dzień był taki, aby zejść z gór Siriu do doliny rzeki Buzǎu, przekroczyć ją i znaleźć jakieś dobre wejście w góry Podu Calului. A w tych zalesionych i niezbyt wysokich górach rozbić kolejny biwak w miarę wysoko w jakimś ładnym miejscu. I tyle...

Pewnym utrudnieniem i powodem dość sporego niepokoju w tym i następnym dniu było to, że tuż po przekroczeniu doliny Buzǎu mieliśmy wejść na obszar "niezamapowany". Mea culpa. Byłem przekonany, że przed wyjazdem zrobiłem ksero również i tego fragmentu Karpat Zakrętu, jednak jeszcze w pociągu do Budapesztu z pewnym przerażeniem zorientowałem się, że między odbitką mapy Gór Siriu a kserem Gór Penteleu i Vrancei czegoś brakuje. To "coś" nie było wcale takie małe i, jak się dzień później okazało, przejście tego nieznanego nam z mapy fragmentu gór zajęło nam około półtora dnia marszu.

Ale o wędrówce przez naprawdę pokręcone góry Podu Calului, w których chcąc iść na północ i północny zachód, najczęściej wędrowaliśmy na... wschód (były też trwające nawet i godzinę marszu odcinki wędrówki w kierunku południowo-wschodnim, kiedy z niedowierzaniem patrzyliśmy na igłę kompasu, pokazującą północ za naszymi plecami) opowiem więcej w dalszej części naszych wspomnień.

Na razie jednak wszystko szło zgodnie z planem i pogodową tradycją, ustaloną przez matkę-naturę trzy dni wcześniej. Wilgoć w powietrzu, snujące się mgiełki. Słońce za cienką warstwą chmur. W każdej chwili mógł spaść deszcz, mogło się też i wypogodzić - tylko na jak długo?

Obrazek

Kilka chwil po opuszczeniu barakowozu znaleźliśmy się na porębie. Tylko drwali gdzieś wywiało. Ucichły piły, nic ciężkiego po zrytej maszynami drodze leśnej nie jeździło. Głosów drwali też już nie słyszeliśmy. Ucichli. Może to przerwa śniadaniowa a może oznaki poniedziałkowego (poniedzielnego) zmęczenia!

Obrazek

A w tzw. międzyczasie zaczęło się robić ładnie. Jakieś nieśmiałe promyki słońca.

Obrazek

Las zaczął parować. Te mgiełki nas bardzo ucieszyły...

Obrazek

Nawet wyjątkowo niefotogeniczny dziki bez znalazł się w zasięgu obiektywu

Obrazek



Obrazek

Stado owiec, pod względem swej "fotoestetyki" zupełnie nieumywające się do tych z połonin, też zostało pstryknięte (nie mylić ze słowem "tryknięte", ale to już tajemnica bacy i męskiej części stada)

Obrazek

Drzewa, jak to karpackie drzewa

Obrazek

I tak powolutku, powolutku zaczęliśmy opuszczać góry Siriu. Dla nas bardzo deszczowe, ale w tym deszczu też na swój sposób niezapomniane.

Obrazek

Niespełna godzinę po wyjściu z naszego barakowozu natknęliśmy się na takie architektoniczne cudo. Schronisko "Cabana Valea Neagrǎ", o istnieniu którego przed rozpoczęciem naszej wędrówki nawet nie mieliśmy pojęcia. Może dlatego, że w internecie najczęściej określana jest jako "Pensiunea" (pensjonat), w zestawieniach rumuńskich schronisk ("Cabana") z reguły nie występuje. Dzisiejszy kształt obiektu to projekt architektoniczny zapewne świeżej daty, a czy stało tu wcześniej jakieś ładne stylowe schronisko - nie wiem. W internecie nic nie znalazłem. Za to dowiedziałem się, że w 18 dwuosobowych pokojach (a zatem to rzeczywiście typowa "pensiunea", a nie "cabana") są łóżka małżeńskie i "separate", i że pokoik taki kosztuje od 80 do 100 lei za dwie osoby.

Obrazek

Refleksja, jakie to mieliśmy szczęście, że napotkaliśmy nasz barakowóz musiała pojawić się natychmiast po ujrzeniu tego przybytku. Gdybyśmy się na naszą przyczepę nie natknęli, po dojściu do "Cabana (?) Valea Neagrǎ" zapewne zdecydowalibyśmy się na nocleg w tym obiekcie. Rozbijanie obok namiotów, około jedenastej w nocy i w deszczu, raczej nie wchodziłoby w grę. Nie wiadomo też, czy cena za pokój nie skoczyłaby do trochę wyższej kwoty, niż ta sygnalizowana w internecie. To, że znaleźliśmy się pod przysłowiową ścianą było doskonale, chociażby ze względu na nasz wygląd, widoczne.

Obrazek


Ale może w tym zdaniu jestem trochę w stosunku do nieznanego nam gospodarza pensjonatu niesprawiedliwy?

Kilka lat temu równie zmordowani i totalnie przemoczeni spadliśmy z Przełęczy Olţetului we wschodniej, tej dzikszej, części gór Parâng, do doliny Latoricy (ten fragment Paringu niektórzy już zaliczają do gór Capǎţânii - wym. Kapacyni). Wyglądaliśmy jak siedem nieszczęść (właściwie sześć, bo tak liczna była nasza grupa), a mimo to gospodarz pierwszego na naszej drodze pensjonatu, w miejscowości Ciungetu, potraktował nas lepiej niż serdecznie - napoił palinką, nie obruszał się, że całe wnętrze jego pensjonatu porozwieszane było suszącymi się ciuchami, śpiworami i nawet namiotami. A na koniec, rankiem po przespanej pod jego dachem nocy, podwiózł nas - za frico - swoim samochodem na oddalony z 7 km od pensjonatu przystanek autobusowy, oszczędzając nam półtoragodzinnego dreptania po mokrym asfalcie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

I tak przypominając sobie mokre, bardzo mokre i mniej mokre noclegi w rumuńskich Karpatach oraz życzliwych nam w tych górach miejscowych ludzi dotarliśmy do łąk nad rzeką Buzǎu. Ładnie tu i sympatycznie, tylko diabelnie nisko. W ciągu dnia straciliśmy przeszło kilometr w pionie. W zalesionych Podu Calului - a w lesie wysokość zdobywa się jakby "nieco mozolniej" - trzeba będzie tę stratę wysokości odrobić. Na razie jednak z pewnym zdziwieniem patrzyliśmy na cywilizację - wprawdzie pasterską, ale jednak. Zresztą nie tylko pasterską, słychać też było silniki samochodów podążających szosą poprowadzoną wzdłuż doliny Buzǎu.

Obrazek

Trzeba w tym miejscu odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to podążając wzdłuż Łuku Karpat, czyli głównego grzbietu tych gór, schodziliśmy do doliny rzeki i to doliny wcale niemałej. Jeśli mamy iść grzbietem, to powinniśmy iść stale wododziałem, a zatem doliny rzek i strumieni mieć to z lewej, to z prawej strony, ale - przynajmniej teoretycznie - rzek tych nie powinniśmy przekraczać. Okazuje się jednak, że główny grzbiet Karpat, ten geomorfologiczny i geologiczny, jest w wielu miejscach przetrącony. Przetrącony przez niektóre rzeki, których źródła przez setki i tysiące lat cofając się w stronę osi grzbietu przecięły go (działała tu tzw. erozja wsteczna) i "przejęły" wody rzek i strumieni spływających pierwotnie po przeciwnej stronie grzbietu. Geomorfolodzy nazywają to zjawisko "kaptażem" lub "przeciągnięciem" rzeki. Nieraz patrząc na mapę można zorientować się, że mamy do czynienia z kaptażem. Rzeka bowiem najpierw spływa od swych źródeł na jedną stronę grzbietu, po czym zmienia dość gwałtownie kierunek, najpierw płynąc równolegle do grzbietu a następnie kierując się w jego stronę i przecinając grzbiet przełomową dolinę (mamy wtedy do czynienia z tzw. "kolanem kaptażowym") przebija się na drugą stronę. Właśnie rzeka Buzǎu jest jednym z najciekawszych w Karpatach, chociaż oczywiście nie jedynym, przykładem kaptażu. Są i większe, i szereg mniejszych...

Obrazek



... ale rozmyślania i rozmowy o geologii przerwało nam beczenie owiec. Beczenie rozlegało się z kładki przewieszonej nad rzeką.

No i mamy kwintesencję Rumunii. Można tylko żałować, że na most patrzyliśmy od strony północno-zachodniej. Było rano i mimo, że widzieliśmy jasnoniebieskie niebo, na wszystkich zdjęciach wyszło ono niestety białe. Żaden zakładany na obiektyw filtr nie pomógł... W głowie tkwią ładniejsze fotki.

Obrazek

Obrazek

Owieczki, a nie było to małe stado, w końcu raczyły zejść z mostu...

Obrazek

... i zajęły się trawą na południowo-zachodnim brzegu rzeki.

Obrazek

I dopiero wtedy owczarki pozwoliły nam skorzystać z kładki...

Obrazek


Obrazek

... i znaleźć się w Górach Podu Calului

Obrazek

Pierwsze kilometry w tych górach to nużąca asfaltówa biegnąca wzdłuż północnego brzegu jeziora zaporowego Siriu, utworzonego w latach 1984-1992 na rzece Buzǎu. Jest duże, ciągnie się na długości 11,5 km i ma przeszło 150 milionów metrów sześciennych wody pojemności. Z tych 11,5 km długości zbiornika my przedreptaliśmy może z cztery, góra pięć. I dało nam to w kość. Upał (akurat wtedy pogoda sprawiła nam figla i zrobiło się gorąco), pył, smród spalin. Z utęsknieniem czekaliśmy na jakąś prowadzącą na północ dolinę, wiodącą w głąb gór Podu Calului. A tu tylko pionowe ściany, żadnej szansy na ucieczkę od asfaltu i betonu. I tylko widoki na jezioro.

Obrazek

Obrazek

Wreszcie dotarliśmy do ujścia potoku Teherau. Znalazły się tam też jakiś czas już nie widziane znaki szlaku czerwonego pasa. Rozweselił nas szlakowskaz, wykonany z tablicy rejestracyjnej.

Obrazek

Znowuż byliśmy w górach, było ciepło i słonecznie. Po kilku dniach ulewy i po dreptaniu po asfalcie musiało nastąpić małe rozprężenie. Nic dziwnego, że załoga zastrajkowała i na pierwszej napotkanej polance Ola i Zbysiu na przeszło godzinę poszli w kimę.

Obrazek

Ja tymczasem studiowałem dwie nieschodzące się mapy i lekko zgłupiałem. Swoich rozterek nie będę tu przedstawiał. Zdałem się końcem końców na intuicję naszej trójki oraz ... szlak czerwonego paska, który - co wynikało ze zrobionego z tablicy rejestracyjnej szlakowskazu - miał prowadzić do leśniczówki Cernatu (C.F. Cantonul forestiera Cernatu). A to już jest stosunkowo blisko szczytu Penteleu, który znajdował się w zasięgu jednej z moich map.

Uspokojony, rozejrzałem się gdzie jesteśmy. Byliśmy w czymś, co było kiedyś wioską. Centrum wsi zostało z pewnością zalane przez wody zbiornika Siriu i zagłada tej części miejscowości spowodowała, że ludzie uciekli również ze znajdujących się w bocznych dolinkach przysiółków. Jakieś porzucone domostwa z miejsca naszego odpoczynku były widoczne. Nieco później, gdy z Olą wędrowaliśmy przez ciągnącą się wzdłuż potoku Teherau opuszczoną wioskę o tej samej nazwie (Zbysiu jeszcze przez godzinę odsypiał trudy poprzednich dni), byliśmy już tą wsią po prostu zauroczeni. I klimatem tego miejsca.

Coś jak jakiś ekstrakt Beskidu Niskiego, Bieszczadów i południowej części Ziemi Kłodzkiej. Ale tego Beskidu Niskiego, tych Bieszczadów i tej Ziemi Kłodzkiej, które zakotwiczyły się w moich wspomnieniach z lat 80. Bez tego dzisiejszego "zagłaskania" i byc może z potrzebnymi, ale częściej niepotrzebnymi, asfaltami włażącymi w głąb każdej z dolin.

Obrazek

Opisywać wioski Teherau nie będę. Obrazki - mam taką nadzieję - wystarczą. Opuszczony dom, jakaś ruina, znowuż dom, przygotowane zapewne do wywiezienia "do miasta" lub "na daczę" kamienie z rozbiórki przyziemi budynków, znowu dom i znowu ruina. I tak przez może dwa, może trzy kilometry - było tak niesamowicie, że tych kilometrów nie liczyliśmy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wioska się skończyła, a przynajmniej tak nam się wydawało. Na kamiennych fundamentach nieistniejących już domów zamigotało słońce. Po raz ostatni. Gdzieś tam od strony północnej, od strony gór Penteleu zamruczało niebo. Ale padać nie zaczęło, z kilometr może na sucho przeszliśmy.

Obrazek

Zaczęły znowuż się pojawiać chmury. Nie tylko na niebie. Także wokół nas.

Obrazek

I lunęło - Ola, zawinięta w swoje poncho (może to kryptoreklama, ale w tym przypadku "Salewa" się sprawdziła) utknęła gdzieś pod dorodnym świerkiem wśród jeszcze dorodniejszych skrzypów.

Obrazek

Obrazek

I tkwiła tak bez mała godzinę.

Obrazek

Obrazek
Obrazek

Gdy na łączkę, na której nas zlało dotarł Zbysiu (oczywiście mokry - a jakże), zdecydowaliśmy, że na pierwszej napotkanej polanie z wodą rozbijamy namioty.

Nie przeczuwaliśmy jeszcze, że ponownie wygraliśmy milion w noclegowego "toto-lotka". Może po góra kilkunastu minutach znaleźliśmy się na łąkach sąsiadujących z jedynym zamieszkałym gospodarstwem w Teherau. Miejsce na rozbicie namiot idealne. Woda, ekspozycja na południe i południowy wschód (ważne, bo gdyby w nocy padało, to namioty szybciej by wyschły - gdyby rano nadal nie lało) i - co najważniejsze - bardzo życzliwi gospodarze.

W kilka minut postawiliśmy namioty.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Równie szybko zabraliśmy się za przygotowanie obiadu i kolacji. Pośpiech był wskazany, bo na niebie znowu rozpoczęły się chmurzaste harce.

Obrazek

Obrazek

Nie padało, więc wyprane trzy dni wcześniej skarpety miały wreszcie szanse doschnąć.

Obrazek

Buty, co najwyżej, odetchnąć świeżym powietrzem.

Obrazek

Od gospodarza dowiedzieliśmy się:

1) gdzie jesteśmy - bo to wcale takie jasne nie było,
2) jak się nazywają dwa najbliższe szczyty
3) że w stronę gór Penteleu dobrze idziemy
4)że owczarki z jego gospodarstwa są niegroźne, a ten największy nazywa się Ursus (czyli Niedźwiedź) i jest bardzo towarzyski
5) że ma do sprzedania ser w zupełnie znośnej cenie

Obrazek

Obrazek

Zwłaszcza ta ostatnia informacja nas ucieszyła. Wreszcie po kilku dniach jakiś nabiał. Jak się później okazało, chyba najlepszy ser, jaki dotąd w Rumunii jadłem (a i Ola, wybitny serojad, miała również identyczne odczucia).

Obrazek

Po ser poszedłem do budynku gospodarza. Poczułem się jak w skansenie. Oj, chyba źle piszę, w skansenach z pewnością takiej atmosfery już nie ma.

Obrazek

Zakupy trochę trwały, gdyż jak to już w Rumunii - nie mogło się skończyć tylko na samej transakcji. Trzeba było opowiedzieć gospodyni o Wrocławiu, że kościołów jest tam tyle co w Bukareszcie cerkwi. Że w Polsce też mamy Karpaty, a do Rumunii jeździmy po to, żeby od tych polskich gór trochę odpocząć (z wyjaśnieniem tego akurat aspektu zawsze są problemy i to nie tylko natury językowej). Gdy się jeszcze powie, że niektóre polskie słowa związane górami i owcami brzmią tak samo, lub bardzo podobnie, jak ich - to przynajmniej kieliszek cujki musi się na stole pojawić. I tak było w ostatnim budynku w Teherau. Zagrychą zaś był nie ser, ale jakaś kupiona w polskiej Biedronce gorzka czekolada.

Obrazek

Wieczorem nie padało. Życie towarzyskie przeniosło się do jednego z namiotów i długie godziny trwały "nocne rodaków rozmowy". Tak mniej więcej do pierwszego dzwonienia kropel deszczu o dachy dwóch naszych namiocików.

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: Krzyś » 15 lip 2014, 23:23

Spaliła się też stara cabana "Buta", też w Retezacie. Nowej "Buty" jeszcze nie widziałem...


Cabana Buta odbudowana i działa nadal (a wręcz się rozbudowywuje bo powstało dookoła kilka budynków "filialnych") poniższe zdjęcie jest z przed 2 lat ale w tym roku będzie nowe :-)
Obrazek

Krzyś
Awatar użytkownika
Krzyś
 
Posty: 78
Rejestracja: 22 gru 2013, 13:01

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 03 sie 2014, 23:48

Wtorek, 27sierpnia 2913 r. Jedenasty dzień przejścia.

Gdzieś o czwartej trzydzieści przestało padać, gdzieś o siódmej rano wyjrzałem z namiotu. Najpierw wyjrzałem, a później szybko wyskoczyłem. Bo kawał nieba przybrał lazurową barwę, a i promienie słoneczne co jakiś czas - bardzo nieśmiało wprawdzie - ale smagały płótna naszych namiotów.

Nie trzeba było długo czekać, aby i ze swojego namiotu wygramoliła się Ola.

I w chwilę potem zainteresował się dziewczyną niedźwiedź, tzn. Ursus.

Rzeczywiście, było to niegroźne (przynajmniej dla nas), towarzyskie i sympatyczne psisko.

Obrazek

Obrazek

Zresztą Ursus nie był jedynym przedstawicielem miejscowej fauny błąkającym się między naszymi namiotami. Był i koń gospodarzy - jakiś dziwny, bo w ogóle nie był zainteresowany podawanym mu cukrem.

Obrazek

Bardziej rżenie konia niż taniec promieni słonecznych na tropiku namiotu obudziło Zbysia. Nie padało, więc i na jego twarzy pojawił się uśmiech.

Obrazek

Pamiętam, że już wieczorem poprzedniego dnia, gdy dotarliśmy do miejsca naszego noclegu i rozbijaliśmy namioty w sąsiedztwie kamiennych fundamentów zrujnowanych budynków, zrobiło mi się tak jakoś "andrzejowowierzbicko" na duszy. Cały czas w głowie snuła mi się "Ballada o Świętym Mikołaju" Andrzeja.

Rano, gdy najpierw w słońcu, później - wyprzedzam nieco rozwój wydarzeń - we mgle, wśród ruin rumuńskich góralskich chałup i wśród naszych namiotów błąkał się "nasz" (bo i on się z nami zaprzyjaźnił!) konik, efekt ten był jeszcze bardziej spotęgowany. Nie było tylko Łemków... a jedynie ostatnia rumuńska rodzina na samiutkim końcu gęsto zasiedlonej niegdyś wioski.

W rozstrzelanej chacie rozpaliłem ogień,
Z rozwalonych pieców pieśni wyniosłem węgle,
Naciągnąłem na drzazgi gontów błękitną płachtę nieba,
Będę malował od nowa wioskę w dolinie

Święty Mikołaju, opowiedz jak tu było
Jakie pieśni śpiewano, gdzie się pasły konie?


Obrazek

Poezja poezją, Wierzbicki Wierzbickim, ale trzeba brać się za robienie śniadania. Uroczystego, bo w tym uroczym miejscu skończył nam się właśnie chleb. Nie - już nie nasz polski, tylko zakupiony jeszcze podczas naszego dwudniowego "postoju" w Górach Ciucaş. Nasze polskie były cały czas konserwy i jakieś serki.

Obrazek

Zapychając się przydziałowymi kanapkami w pewnym momencie z przerażeniem spostrzegliśmy, że niebo nad doliną rzeki Buzaul robi się takie jakieś zachmurzone i że od tej doliny w naszą piękną dolinkę Teherau zaczynają wdzierać się chmury i mgły. Najpierw tak dosyć leniwie...

Obrazek

Później coraz bardziej nachalnie...

Obrazek

Pasztet, mielonka i serki na naszych kanapkach nam nie skwaśniały, ale nasze miny na pewno...

Obrazek

Cóż, trzeba było pospiesznie żegnać się z gospodarzami, z Ursusem (chociaż ten akurat przez blisko trzy kwadranse wędrował razem z nami)...

Obrazek

... oraz z cały czas niechętnym wobec podsuwanego mu cukru koniem.

Obrazek

Na trasę wyruszyliśmy kilka minut po dziesiątej. Jeszcze tylko tuż po wejściu do lasu dostrzegliśmy coś, co zostało z wozu - może naszego gospodarza, ale może należącego niegdyś do kogoś, kto już nigdy do wioski Teherau nie wróci ? - i weszliśmy w nieznane, zupełnie pomijane nie tylko w polskojęzycznych opracowaniach dotyczących Karpat Rumuńskich, Góry Podu Calului.

Obrazek

Nieznane są one nie tylko dla polskich turystów. Wyobraźcie sobie, że przez ponad dziesięć lat istnienia rumuńskiego portalu górskiego http://www.carpati.org w znajdującej się na nim galerii górskiej zamieszczono zaledwie 18 fotografii z tych gór - 2 uznane przez "portalowych" ekspertów za ładne ( http://www.carpati.org/galeria_carpati/ ... +_70_+_/1/ ) i 16 za "takie sobie" ( http://www.carpati.org/galeria_personal ... +_70_+_/1/ ). Dla porównania liczba fotografii z Fogaraszy czy też z Gór Bucegi sięga przeszło 5 tysięcy (w przypadku Fogaraszy dokładnie 8948 - stan na 3 sierpnia 2014 r.). Różnica bardziej niż szokująca - nieprawdaż?
Ciekawe, że z tych 18 wykonanych przez rumuńskich turystów fotografii z gór Podu Calului aż 11 to zdjęcia najbardziej znanego wodospadu z tych gór - Wodospadu Caşoca. Obok tego wodospadu nie przechodziliśmy, ale doliną rzeki Caşoca już tak. Wodospad podczas naszego deszczowego przejścia mógł wyglądać mniej więcej tak:

Obrazek

Fotografia ze strony: http://www.carpati.org/jurnal/sa_descop ... ului/2444/

Taki widok nam był oszczędzony. Ale niestety i takie również:

Obrazek

Znajdowaliśmy się w górach, z których powinniśmy mieć takie właśnie widoki na pasma, przez które wcześniej przechodziliśmy. Mogliśmy z polan i łąk gór Podu Calului pożegnać się z Ciucaşem, górami Siriu czy też Tataru. Takiego szczęścia jednak nie mieliśmy.

Mieliśmy zaś przez większą część dnia mgłę... I oczywiście deszcz. Deszcz nawet Ursusowi dał się we znaki, bo w pewnym momencie (a było to tuż przed przełęczą Şaua Teherau) zamerdał ogonem, zrobił dwa kółka wokół nas i popędził w stronę doliny Teherau. A sama przełęcz Teherau - podobno bardzo widokowa - podczas naszej na niej bytności wyglądała... o właśnie tak.

Obrazek

Po północnej stronie przełęczy jakieś mokre świerkowe lasy i, oczywiście, następna dolina - Valea Caşoca, przez którą płynie rzeka o tej samej nazwie.

Obrazek

Obrazek

Przez większą część doliny wiedzie gruntowa droga. Kilka razy coś nawet nią przejechało. Wyłącznie pojazdy leśników. Zresztą i na mapie zaznaczona była osada leśna. Dotarliśmy do niej...

Obrazek

... a tam żywego ducha. Wszystko w ruinie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Trzeba było więc iść dalej w dół doliny. Co gorsza nie tylko traciliśmy wysokość, ale szliśmy nie na północ lecz na wschód i to z wyraźnym odchyleniem ku południowi. Ale dolina ładna - nawet w deszczu. U nas w Polsce byłby to Park Narodowy lub przyciągający tłumy rezerwat, tam w Rumunii takich dolin są setki. I nie ma w nich ludzi. I może niech tak pozostanie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdzieś tak w godzinę po opuszczeniu wymarłej osady leśników dotarliśmy do miejsca, w którym do rzeki Caşoca wpływał potok Titilau. Miejsce to określane jest jako Intersectia Titilau. Idąc w dół Caşoci w pół godziny dotarlibyśmy do wodospadu Caşoca. Daliśmy sobie spokój. Deszcz, brak dobrej mapy, tzw. ogólne nastroje - to wszystko spowodowało, że poszliśmy zgodnie ze szlakiem czerwonego paska. W dolinę Titilau.

Po paru minutach na naszej trasie pojawiły się takie cuda.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Rury te niewątpliwie związane są z budową sztolni elektrowni szczytowo-pompowej połączonej ze sztucznym jeziorem Siriu, obok którego przechodziliśmy w poprzednim dniu. Przypomnieliśmy sobie, zaraz, gdy zobaczyliśmy odcinki rur, że w jednym miejscu na tafli jeziora widoczny był bardzo silny wir (akurat ani ja, ani też Zbyszek nie zrobiliśmy żadnej fotografii), który najpewniej znajdował się ponad ujściem podobnej sztolni, jaka była drążona w Górach Podu Calului. Zaczęliśmy sobie opowiadać o podobnej, ale rozgrzebanej i zarzuconej, inwestycji w naszych sudeckich Młotach koło Bystrzycy Kłodzkiej.

Dosłownie w dwie minuty później nasze przypuszczenia się potwierdziły.

Obrazek

Obrazek

A my dalej w głąb doliny Titilau. I o ile w dolinie Caşoca było jeszcze ładnie, tak od tego momentu góry Popdu Calului zrobiły się brzydkie. Dla każdego z naszej trójki. Nie tylko deszcz i brak widoków to spowodował. Nie tylko zmęczenie. Fizyczne? Psychiczne? Być może zawdzięczamy to znakarzom. Z pewnością się nie popisali. Żwirowo-szutrowa droga, praktycznie cały czas tak samo nachylona, zarówno w swojej dolinnej partii, jak i wtedy, kiedy w końcu "weszła" na grzbiet, była - w tym pogodowym kontekście - kwintesencją górskiej nudy. I to trwającej dość długo.

Szliśmy tą szutrówką, szliśmy...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Aż doszliśmy do drugiej - po przełęczy Şaua Teherau - górskiej rozległej polany

Obrazek

Ponoć z niej roztaczają się takie oto widoki !!!!!!!!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

My mogliśmy mieć co najwyżej minorowe miny...

Obrazek

Jakoś wtedy przebiegliśmy - w deszczu oczywiście - przez najwyższy szczyt masywu Podu Calului, czyli wzniesienie o tej samej nazwie, mierzące całe 1439 m. Tak bogiem a prawdą, szlak nie wchodził na wierzchołek, lecz go trawersował. Do szczytu brakowało parudziesięciu metrów przewyższenia i pokonania brrrr... nieprzyjemnie mokrego gęstego lasu z niedźwiedzią gawrą (tak przynajmniej twierdził spotkany pod szczytem Rumun, który pobliską bacówkę przerobił na niewielki domek letniskowy; na całej zrobionej w tym dniu drodze był to jedyny zamieszkany budynek).

Obrazek

Jeszcze tylko Poiana de sub vârful Podu Calului (polana pod szczytem Podu Calului)

Obrazek

Obrazek

Na polanie tej natknęliśmy się na dość zastanawiające szlakowskazy. Na strzałce ze szlakiem niebieskiego krzyża - prowadzącego do miejscowości Gura Teghii - jakiś znakarz zamalował znajdujący się ponad napisem "Gura Teghii" napis "Vf. Podu Calului" (szczyt Podu Calului). Przypomnę tu, że informację, iż znajdujemy się pod szczytem Podu Calului mieliśmy nieco wcześniej, gdy szliśmy szlakiem czerwonego paska. O tym, że właśnie "na czerwonym pasku" znajduje się szczyt Podu Calului przekonywał nas też Rumun ostrzegający nas przed niedźwiedziem. Gdzie jest więc najwyższy szczyt gór Podu Calului?

Obrazek

Możliwe, że w ostatnim czasie dokonano nowych pomiarów kilku podobnych pod względem swej wysokości szczytów, i okazało się, że należy dokonać pewnych korekt. Osoby zdobywające "Koronę Karpat Rumuńskich" najlepiej jak wejdą na obydwa wierzchołki. My byliśmy jedynie pod tym przy szlaku czerwonego paska.

Na mapie warstwicowej gór Podu Calului jest wyraźnie wyodrębniony obszar o wysokości przekraczającej 1400 m n.p.m. (tam, gdzie wstawiony jest znak zapytania). Możliwe, że nowe pomiary wykazały, te kulminacja tego fragmentu gór jest nieco wyższa od "starego" Vf. Podu Calului. Na różowo zaznaczony jest fragment naszej trasy.

Obrazek

W tej nazewniczej łamigłówce jedno jest pewne. Nazwa "Poiana de sub vârful Podu Calului" pozostanie. Bo czy Vf. Podu Calului będzie ona miała po swojej północno-zachodniej, czy też wschodniej stronie, to już wszystko jedno. W obydwu wypadkach będzie "pod szczytem".

A my poganiani deszczem i przejmującą wilgocią uciekamy z polany "pod Vf. Podu Calului" na północny wschód...

Obrazek

Do doliny rzeki Bâşca Mare (czyt. Byszka Mare). Pięknej, olbrzymiej i dzikiej doliny, jakiej próżno szukać w naszych polskich Karpatach. Tylko ten cholerny deszcz. Żadnych zdjęć. Od pewnego momentu tylko rozglądanie się, gdzie można rozbić namioty. I kiedy? Bo na pewno nie w takim deszczu!

Obrazek

Bo powoli nadchodzi już zmierzch a z nieba cały czas "wali żabami". I tak do miejsca, na którym na mapie zaznaczono leśniczówkę "cantonul forestier Cernatu". Wiedzieliśmy o jej istnieniu, ale przypuszczaliśmy, że jej stan nie będzie odbiegał od tego, co ujrzeliśmy w osadzie leśnej w dolinie Caşoca.

Obrazek

Rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania! Cantonul był OTWARTY!!! W środku piec, łóżko, naczynia, wszystko....

A jaki piękny!!!

Obrazek

Obrazek

A w środku - NIKOGO OPRÓCZ NAS!!!

Dwa dni wcześniej mieliśmy naszą przyczepę na kółkach, teraz - równie zmoknięci i wycieńczeni - "wstrzeliliśmy się" w darmową willę.

Co nas jeszcze czeka ? - ale o tym w dalszej części naszej relacji.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Re: Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Postautor: KrzysiekJ » 06 sie 2014, 10:46

Środa, 28 sierpnia 2913 r. Dwunasty dzień przejścia - chociaż tak naprawdę, to był to klasyczny kibel.

Pojawienie się na naszej trasie takiej fantastycznej "miejscówki" tylko połowicznie rozwiązało nasz problem. Pięknie, sucho, przytulnie - ale na zewnątrz deszcz, potem ściana deszczu, znów deszcz, następnie mżawka, ściana deszczu i tak na okrągło.

A tu już za cztery dni, a wraz z wybiciem północy z wtorku na środę już za trzy dni, czyli w sobotę 31 sierpnia, musimy z Miercurea Ciuc wyjeżdżać zarezerwowanym wcześniej autobusem do Budapesztu. A gdzie my, a gdzie Miercurea Ciuc? Chociaż i tu i tam mamy Karpaty, to jednak lokacyjnie są to dwa różne światy. Oczywiście, nasz plan zakładał przejście górami nie do Miercurea Ciuc, tylko do Comandau, czyli do miejsca, do którego na pewno dotarli nasi poprzednicy w 1973 r., ale i to zdawałoby się na wyciągnięcie ręki Comandau stało się teraz, w środku ulewy, jakieś takie odległe. A przecież i z tej miejscowości do Miercurea Ciuc dojazd nie jest sprawą oczywistą.

Trzeba więc było iść do przodu. Nawet w deszczu!
Ale to tylko wieczorne i nocne założenia, a może - jak się po kilku godzinach okazało - jedynie pobożne życzenia.

W nocy wstawałem kilkakrotnie. Nie na sikanie, tylko aby popatrzeć na niebo. Pomiędzy trzecią a kwadrans po trzeciej widać było nawet kilka gwiazd, o czwartej już nie było można patrzeć do góry, bo woda zalewała oczy. Taka ciuciubabka, ale już bez widoku gwiazd i księżyca, trwała do świtu.

Wtedy zrobiłem pierwsze w tym dniu fotografie. Wszystko wokół było przesiąknięte wodą.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Można było spokojnie, na godzinę-dwie, jeszcze ułożyć się do snu.

Wstaliśmy koło dziewiątej. Wcześniej nie było sensu. Bo za oknem - oczywiście ulewa. Decyzja mogła być tylko jedna. W tym dniu kiblujemy, ale za to dwa następne dni idziemy na maksa. W czwartek do zmroku, w piątek zaś tak, aby najpóźniej między pierwszą a drugą po południu dojść do Comandau. Choćbyśmy mieli na siebie przyjąć wody wszystkich wodospadów w tych górach. Trasę przejścia do Comandau - bo w tych warunkach przestawała być ona taka oczywista - mieliśmy ostatecznie ustalić wieczorem.

Taka decyzja, chociaż odważna czy może raczej wręcz desperacka, miała swoje uzasadnienie. Limit szczęścia do pozanamiotowych super-noclegów już mógł nam się wyczerpać, mogła nas więc czekać perspektywa rozbijania dwóch biwaków w deszczu. A zatem jeszcze jeden cały dzień i zwłaszcza jeszcze jedna noc spędzona to, w cantonul Cernatul, w naprawdę świetnych warunkach, to było to czego nam było potrzeba. Ryzykowaliśmy, że będziemy moknąć przez dwa dni wędrówki (czwartek i piątek), przy wyjściu środowym tych mokrych dni zrobiłoby się o jeden więcej. O naszą kondycję się nie martwiliśmy - plecaki wszak były znacznie lżejsze niż w pierwszych dniach przejścia, a i naprawdę długie odcinki marszu nie robiły już na nas większego wrażenia. Nudna i niekończąca się, pokonywana w deszczu szutrówka z Gór Podu Calului, stanowiła dla nas niezłe przetarcie przed tym, co mogło nas w czwartek i piątek czekać.

No dobra, ale co w takim razie robić w bieżącym dniu, czyli w środę. Ola ze Zbyszkiem postanowili zostać w kantonie, ja zaś myślałem, myślałem i ... wymyśliłem. Idę kupić palinkę! A przy okazji chleb, piwo, może coś jeszcze. A także zadzwonić do Piotrka z pytaniem, czy dotarł już do Wrocławia? Dzwonknąć gdzieś jeszcze (bo w kantonie nie było zasięgu) i zasygnalizować o naszym położeniu i ewentualnym późniejszym przyjeździe do Polski (w tych warunkach i to trzeba było brać pod uwagę). Na koniec doładować akumulatory do aparatu fotograficznego - zapomniałem wcześniej napisać, że o ile sam budynek kantonu był otwarty, tak skrzynka z licznikami elektrycznymi już zamknięta na klucz, światła i prądu zatem nie mieliśmy (ale było za to radio na baterię!).

Z cantonu Cernatul do wioski, a może małej mieściny Varlaam, było może z 7 kilometrów. Droga nieskomplikowana, gdyż wiodąca cały czas doliną rzeki Bâşca Mare. Pusty plecak (jaka frajda!!!) na grzbiet, na to peleryna i w drogę.

Blisko naszego lokum znajdowało się źródełko z ponoć wspaniałą wodą. Może w innym dniu byłbym zachwycony jej smakiem, w tym akurat wody miałem serdecznie dość.

Obrazek

Już w pół godziny po wyjściu z kantonu moje buty stały się jakby dwa razy cięższe. Już w poprzednich dniach przyjmowały olbrzymie ilości wody. Teraz doszło błoto. Błoto pod podeszwami, błoto na cholewkach, w pewnym momencie błoto wewnątrz jednego z butów. A zapewne i we wszystkich porach gore-texu w tych moich jedynych i z pewnością ostatnich butach z taką membraną! I tak człapiąc w poducolulańskim błocie szedłem sobie do Varlaamu.

Biegnąca ponad doliną Bâşca Mare droga wdrapywała się nieraz na dosyć wysoką terasę. Z góry nie było nawet widać, jak groźna jest to rzeka. Tylko niesamowity huk i grechot przesuwanych przez jej wody kamieni świadczył, że warunki pogodowe dosyć znacznie odbiegały od normalnych. Na fotkach - widać, że mokro, ale jakoś tako sielankowo.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dotarłem wreszcie do Varlaam. Przywitała mnie kapliczka. Pomyślałem - dobrze, że to nie czeskie Sudety, bo istniałoby duże prawdopodobieństwo, że będzie się w niej znajdowała figura świętego Floriana. Tego polewającego wodę - patrona strażaków (i przewodników - niektórzy nader często leją przysłowiową wodę). A tego byłoby już za wiele...

Była tradycyjna. Z męką Chrystusa.

Obrazek

Po drodze takie ostrzeżenie przed zdradliwymi brzegami i wodami Bâşca Mare. Nie przypuszczałem wtedy jeszcze, że po trzech godzinach będę niemal jak memento wspominał ten znak.

Obrazek

I architektura Varlaamu. Raczej to więc wieś niż miasteczko.

Obrazek

Obrazek

Varlaam ma dosyć rozproszoną zabudowę. Osada rozsiadła się nad rzeką, chyba wzdłuż blisko czterokilometrowego odcinka jej doliny. Łażąc po wsi kilkakrotnie natknąłem się na już odgarnięte - a zatem mające z dwa-trzy dni - lawiny kamienne, które zeszły na samą śródwioskową drogę.

Obrazek

Tego typu lawiny i lawinki skalno-błotne to w rumuńskich Karpatach norma. Podobnie jak różnego rodzaju osuwiska i obrywy. Kiedyś przystanek autobusowy w miejscu zejścia się dolin rzek Lotru i Latoricy (góry Parâng i Latoriţei w Karpatach Południowych) znajdował się w tym oto miejscu:

Obrazek

W 2007 r., lub niewiele wcześniej, przeniesiono przystanek na drugą stronę drogi. Osuwiska już nie usuwano, jedynie odgarnięto jęzory skał i błota z asfaltu.

Obrazek

Podobnie jak czyni to ten człowiek (również u podnóża Parângu w 2007 r.) i co zrobiono w Vaarlamie w sierpniu 2013 r.

Obrazek

Blisko sklepu i knajpki, w której spędziłem blisko dwie godziny (powiedzmy, że tyle trwało ładowanie akumulatorów i przeprowadzenie dwóch-może czterech rozmów telefonicznych), natknąłem się na taką oto planszę przedstawiającą sieć szlaków turystycznych w rejonie Varlaamu. Wioska ta wciśnięta jest pomiędzy cztery pasma Karpat Zakrętu - znane już nam z bardzo mokrej strony Podu Calului (najwyższy szczyt Podu Calului 1439 m n.p.m.), położone na północ Góry Penteleu (Vârful Penteleu 1772 m n.p.m.), następnie leżące również na północ jednak z lekkim odchyleniem w kierunku wschodnim Góry Monteoru (Vârful Monteoru 1345 m n.p.m.) i wreszcie położone na wschód od Varlaamu najniższe spośród tych pasm Góry Ivǎneţu (Vârful Ivǎneţu 1191 m n.p.m.).

Tablica lśniła nowością.

Obrazek

Lśniła nowością trochę za bardzo, więc nabrałem podejrzeń, że jest to schemat bardziej życzeniowy, niż oddający realny stan szlaków w tej części Karpat. Jak się okazało dzień i dwa później plansza z Varlaamu była rzeczywiście przykładem turystycznego futuryzmu.

Ale przyznam się tu i teraz, że gdy patrzyłem na tę planszę i ją fotografowałem, to w pewnym momencie zaświtała mi szaleńcza myśl, żeby do cantonu Cernatul wrócić przez Góry Monteoru i "dziabnąć" jeszcze jedną perełkę do Korony Karpat, czyli Vârful Monteoru. Dzień był wszak długi... tylko ten deszcz. A poza tym brak zasięgu w kantonie i milion innych czynników. Jak się debilna i skrajnie nieodpowiedzialna myśl pojawiła, tak szybko znikła.

Czekał mnie zatem marsz do kantonu Cernatul tą samą drogą...

Obrazek

... wzdłuż doliny Bâşca Mare. No właśnie, ale czy aby na pewno taką samą drogą? W pewnym momencie dostrzegłem, że rzeka jest jakby dwa razy szersza niż cztery godziny wcześniej...

Obrazek

Zaś cztery kilometry dalej - cztery razy węższa niż przed południem!

Obrazek

Podczas mojego pobytu w Varlaam na odcinku może 100 metrów zjechał cały północno-wschodni stok rzeki, niemal całkowicie tarasując dolinę. Całe szczęście, że nie ten stok, na którym poprowadzona była droga. Reakcja odpowiednich służb była błyskawiczna. Gdy wracałem do Cernatul sytuacja była już opanowana - zatarasowany był jeszcze tylko ruch kołowy na drodze do Varlaam. Przypuszczam, że tak szybkie podjęcie akcji ratowniczej było spowodowane tym, o czym nieco wcześniej pisałem. Że obrywy, osuwiska, lawiny skalne i błotne to w Karpatach Rumuńskich norma. Monitoring rzek i sytuacji pogodowej w Rumunii jest na o niebo wyższym poziomie niż u nas w Polsce. Stacji meteorologicznych w Karpatach Rumuńskich jest więcej niż tamtejszych schronisk turystycznych. Kataklizmy się oczywiście zdarzają, gdyż się ich po prostu nie uniknie. Ale ofiar tych kataklizmów jest relatywnie niewiele.

Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało z mieszkańcami Varlaamu i leżącego nieco niżej Teghii, gdyby wody rzeki Bâşca Mare się na tym zatorze spiętrzyły a następnie tę tamę skalno-ziemną przerwały. Znanych jest wiele tego rodzaju zdarzeń - także z tej bliższej przeszłości (ale nie z Rumunii). Liczba ofiar śmiertelnych nierzadko szła w dziesiątki...

Obrazek

Obrazek

Trochę wyśmiałem wtedy w myślach mój niedorzeczny wcześniejszy pomysł powrotu do kantonu Cernatul przez Góry Monteoru.

Obrazek

Wróciłem do kantonu. Dostarczyłem palinkę, piwo, chleb i może coś jeszcze - jeżeli tak, to coś nieistotnego, bo nie pamiętam już co (było zamówienie Oli na pomidory, ale tych w sklepie nie było). Pograliśmy w tysiąca znalezioną w budynku talią kart - Ola ze Zbysiem niemiłosiernie mnie pokonywali. Na bodajże osiem rozdań nie wygrałem ani razu. Może się w tym miejscu usprawiedliwiam, ale ta zatarasowana rzeka jakoś długo nie mogła wyjść z mojej głowy.

Obrazek

Obrazek

Potem obiadokolacja, której podstawą była gęsta ukraińska zupa z kostki, kupiona kilka miesięcy wcześniej w Stanisławowie, namiastka etno-dyskoteki przy muzyce ludowej - pisałem, że w cantonie zastaliśmy radio na baterię i wreszcie burza mózgów, co robimy w następnym dniu.

Obrazek

Widok zarwanego zbocza skutecznie wyperswadował z naszych głów pomysł wędrowania do Comandau gruntowymi drogami jezdnymi. Tych mogło w wielu miejscach po prostu już nie być, zaś obchodzenie ewentualnych osuwisk po ruchomym i niezwiązanym z podłożem terenie było po prostu zbyt ryzykowne.

Postanowiliśmy, że nawet w deszczu pójdziemy grzbietem, przez góry Penteleu i jego najwyższy szczyt Vârful Penteleu. Lepiej po połoninie, nawet przesiąkniętej deszczem, oraz skale niż po błocie. A że wędrówka w pogodowo takich arcysyfiastych warunkach wielkiej frajdy nie przyniesie - to trudno.

Ale przecież zawsze można zaśpiewać sobie "Jaworzynę" "Browaru Żywiec"

Letni deszcz po dachówkach szumi
Spać się kładzie każdy kto umie zasnąć
Zasnąć, gdy pada letni deszcz,
Rzeki się pod mostami cisną
Tysiące kropel drąży swe pismo na szybach,
Na szybach kładzie cienie zmierzch

Jaworzyna górom się kłania
Spod obłoków szczyt swój odsłania
Pogoda będzie, jutro będzie ładny świt
Rozchmurzyła się jaworzyna
Już nie płacze, śmiać się zaczyna,
Pogoda będzie, jutro nie będzie smutny nikt


I z piosenką - może nie na ustach, ale w głowie - poszliśmy spać.

C.D.N.
KrzysiekJ
 
Posty: 174
Rejestracja: 22 gru 2013, 01:43

Następna

Wróć do Wyjazdy, rajdy, wyprawy... [ODBYŁO SIĘ]

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości